Rok pierwszego wydania: 1860
Ocena: 4,5/6
To książka, która od zawsze stoi na półce w moim domu. Patrząc na rok jej wydania - jest starsza o kilka lat ode mnie:) Jednak dopiero teraz dojrzałam, by po nią sięgnąć i się z nią zmierzyć.
Powieść uznana jest za najbardziej osobistą w dorobku pisarza. Powstała na podstawie doświadczeń z czteroletniego pobytu na katordze. Przyjęła postać wspomnień fikcyjnego byłego szlachcica Aleksandra Pietrowicza Gorianczykowa, skazanego na 10 lat ciężkich robót w twierdzach.
Od początku trudno się było odnaleźć Aleksandrowi w nowych warunkach. Nie przywykły do jakiejkolwiek pracy, po raz pierwszy poczuł trud wysiłku fizycznego. Żyjący dotąd w pełnej wolności, samodecydowaniu o sobie, został zmuszony do dzielenia koszarów i życia przede wszystkim z chłopami, tak różniącymi się mentalnością, zachowaniem, sposobem myślenia, poziomem wiedzy od niego. Przez 10 lat nie doświadczył ani chwili odosobnienia, samotności, wciąż otoczony współtowarzyszami niedoli. Zakuty w kajdany, śpiący na twardej pryczy, próbował, jak inni, zachować choć minimum godności. Zdobyte gdzie się da choć drobne pieniądze dawały namiastkę wolności-można było samodzielnie dokonywać wyboru, na co je wydać.
Najpierw próbował wypytywać najbardziej mu życzliwego współtowarzysza, by dowiedzieć się czegoś o innych więźniach, z którymi przyszło mu żyć. Potem sam doświadczał, bo nie sposób było się dowiedzieć czegokolwiek od innych. Z tych obserwacji, rozmów, przeżyć powstały wspaniałe portrety składające się na powieść: skazanych i nadzorców, katów i ofiar, a nawet więziennych lekarzy. Uzupełnia je relacja z codziennych zajęć, pracy, chwil odpoczynku.
Powieści Dostojewskiego charakteryzuje wnikliwość psychologiczna. I tu czytelnik nie poczuje się zawiedziony. Autor zagłębia się w tajniki duszy współwięźniów, szuka powodów ich postępowania, analizuje je.Pokazuje, że rzadko sytuacja jest w pełni klarowna, że jednoznacznie można określić, kto jest dobry, a kto zły.
Mimo, że próżno w tej powieści szukać wartkiej akcji, że mało w niej dialogów, przeważają długie opisy, to czyta się ją dobrze. Skłania nie raz do refleksji, co potwierdza jej ponadczasowość.
wtorek, 30 lipca 2019
wtorek, 16 lipca 2019
"Powrót do starego domu" Ilona Gołębiewska
Rok pierwszego wydania: 2017
Ocena: 3/6
Są wakacje. To czas, kiedy chętniej chwyta się po lekturę lekką, przyjemną, taką, której przeczytanie zabierze dwa leniwe popołudnia a treść szybko uleci z głowy.
Taki właśnie jest "Powrót do starego domu". Przewidywalny, banalny, lekki i przyjemny, ale trudno się po nim spodziewać czegoś więcej;)
Alicja Pniewska to kobieta-bluszcz. Opleciona wokół zaborczego męża, pracująca u jego boku, choć wymarzony zawód był całkiem inny...Cicha myszka, zakrzyczana przez mężczyznę, podporządkowana mu, przytłoczona wyrzutami sumienia z powodu niemożności urodzenia dziecka.Taki układ z reguły kończy się dość przewidywalnie: pojawia się ta trzecia, młodsza,piękna, uwodzicielska, która szybko zachodzi w ciążę z cudzym mężem...Alicja zostaje bez pracy, bez męża, bez mieszkania. Postanawia wrócić do starego domu pod Warszawą, który odziedziczyła po dziadkach i rodzicach. Nie widziała go od lat, gdyż mąż zabraniał jej wizyt w rodzinnej miejscowości. Dawno temu dom ten był świadkiem jej szczęśliwego dzieciństwa, dziś mocno podupadły wymaga generalnego remontu. Alicja decyduje się przywrócić mu dawną świetność i w tym cichym i spokojnym miejscu dojść do równowagi psychicznej. Szybko znajduje przyjaciół wśród mieszkańców małego miasteczka, a dawni sąsiedzi otaczają ją opieką. Oczywiście znajdują się też konkurenci do jej serca;) Oraz mały chłopiec, sierota, wychowywany przez babcię staruszkę, z którym Alicję zaczyna łączyć wyjątkowa więź.
Czy trudno się domyślić, co było dalej? Oczywiście, że nie;) Szybko Alicja ma i nowy dom, i pracę o jakiej od dawna marzyła, i nową, wspaniałą rodzinę :)
Żeby nie było tak banalnie i jednowątkowo, autorka dorzuca kilka ciekawych tematów. Pojawia się kryzys małżeński przyjaciółki Alicji-Doroty, choroba nowotworowa byłego męża, tajemniczy Dziad, którego w przeszłości dużo łączyło z dziadkiem kobiety...Ale mimo, że to pierwsza część cyklu, że wątki nie zostały zakończone (czy były mąż Alicji wyzdrowieje?), że na jaw wyszła rodzinna tajemnica, która na pewno zostanie rozbudowana w kolejnym tomie-nie sięgnę po niego.
Czasem potrzebna jest taka odskocznia od poważniejszych książek. Czasem trzeba wyłączyć mózg i z lekkością niewymagającą szczególnego skupienia przerzucać szybko kolejne kartki powieści takiej jak "Stary dom". Ale tylko czasem. I na krótko. Bo tego typu literatura szybko mi się nudzi. Wtedy wracam z przyjemnością i nowymi siłami do klasyki :)
Ocena: 3/6
Są wakacje. To czas, kiedy chętniej chwyta się po lekturę lekką, przyjemną, taką, której przeczytanie zabierze dwa leniwe popołudnia a treść szybko uleci z głowy.
Taki właśnie jest "Powrót do starego domu". Przewidywalny, banalny, lekki i przyjemny, ale trudno się po nim spodziewać czegoś więcej;)
Alicja Pniewska to kobieta-bluszcz. Opleciona wokół zaborczego męża, pracująca u jego boku, choć wymarzony zawód był całkiem inny...Cicha myszka, zakrzyczana przez mężczyznę, podporządkowana mu, przytłoczona wyrzutami sumienia z powodu niemożności urodzenia dziecka.Taki układ z reguły kończy się dość przewidywalnie: pojawia się ta trzecia, młodsza,piękna, uwodzicielska, która szybko zachodzi w ciążę z cudzym mężem...Alicja zostaje bez pracy, bez męża, bez mieszkania. Postanawia wrócić do starego domu pod Warszawą, który odziedziczyła po dziadkach i rodzicach. Nie widziała go od lat, gdyż mąż zabraniał jej wizyt w rodzinnej miejscowości. Dawno temu dom ten był świadkiem jej szczęśliwego dzieciństwa, dziś mocno podupadły wymaga generalnego remontu. Alicja decyduje się przywrócić mu dawną świetność i w tym cichym i spokojnym miejscu dojść do równowagi psychicznej. Szybko znajduje przyjaciół wśród mieszkańców małego miasteczka, a dawni sąsiedzi otaczają ją opieką. Oczywiście znajdują się też konkurenci do jej serca;) Oraz mały chłopiec, sierota, wychowywany przez babcię staruszkę, z którym Alicję zaczyna łączyć wyjątkowa więź.
Czy trudno się domyślić, co było dalej? Oczywiście, że nie;) Szybko Alicja ma i nowy dom, i pracę o jakiej od dawna marzyła, i nową, wspaniałą rodzinę :)
Żeby nie było tak banalnie i jednowątkowo, autorka dorzuca kilka ciekawych tematów. Pojawia się kryzys małżeński przyjaciółki Alicji-Doroty, choroba nowotworowa byłego męża, tajemniczy Dziad, którego w przeszłości dużo łączyło z dziadkiem kobiety...Ale mimo, że to pierwsza część cyklu, że wątki nie zostały zakończone (czy były mąż Alicji wyzdrowieje?), że na jaw wyszła rodzinna tajemnica, która na pewno zostanie rozbudowana w kolejnym tomie-nie sięgnę po niego.
Czasem potrzebna jest taka odskocznia od poważniejszych książek. Czasem trzeba wyłączyć mózg i z lekkością niewymagającą szczególnego skupienia przerzucać szybko kolejne kartki powieści takiej jak "Stary dom". Ale tylko czasem. I na krótko. Bo tego typu literatura szybko mi się nudzi. Wtedy wracam z przyjemnością i nowymi siłami do klasyki :)
poniedziałek, 15 lipca 2019
"Dom na nowo malowany" Magdalena Grycman
Rok pierwszego wydania: 2006
Ocena:4,5/6
Książka jest kontynuacją "Domu malowanego", którego nie czytałam, ale nawiązania dużo mówią.
Autorka wraz z mężem, po wychowaniu syna, zdecydowali się adoptować maluszka. Jednak z czasem okazało się, że czeka na nich dwóch kilkuletnich braci. O tym etapie ich życia jest "Dom malowany".
Po kilku latach, kiedy powiększona rodzina jakoś pokładała się i wpadła w nowe tory, autorka dostała informację, że w domu dziecka przebywają jeszcze dwie kilkuletnie siostrzyczki chłopców. Po zastanowieniu podjęli trudną decyzję o adopcji dziewczynek. Dodatkowym wyzwaniem była niepełnosprawność jednej z nich (rozszczep podniebienia).
Atutem książki jest to, że pani Magdalena nie ukrywa ciemnych stron macierzyństwa adopcyjnego. Nie lukruje, nie wybiela. Pisze o zmęczeniu, bezradności, łzach. Oczywiście trudności są "nagradzane" wielką miłością, niepowtarzalną więzią. I to te pozytywne emocje stanowią zdecydowaną przewagę.
Z tego, co kojarzę, "Dom malowany" jest zbiorem zapisek autorki na forum Nasz bocian, zrzeszającym pary walczące z niepłodnością, rodziny zastępcze i adopcyjne. Relacje pisane "na bieżąco" są szczere, pełne emocji, tym wg mnie - cenniejsze.
Jako, że temat rodziny zastępczej, dom dziecka jest mi dość bliski, czytałam książkę z dużym zainteresowaniem i emocjonalnym zaangażowaniem. Uważam, że powinna być lekturą obowiązkową dla par starających się o adopcję.
Ocena:4,5/6
Książka jest kontynuacją "Domu malowanego", którego nie czytałam, ale nawiązania dużo mówią.
Autorka wraz z mężem, po wychowaniu syna, zdecydowali się adoptować maluszka. Jednak z czasem okazało się, że czeka na nich dwóch kilkuletnich braci. O tym etapie ich życia jest "Dom malowany".
Po kilku latach, kiedy powiększona rodzina jakoś pokładała się i wpadła w nowe tory, autorka dostała informację, że w domu dziecka przebywają jeszcze dwie kilkuletnie siostrzyczki chłopców. Po zastanowieniu podjęli trudną decyzję o adopcji dziewczynek. Dodatkowym wyzwaniem była niepełnosprawność jednej z nich (rozszczep podniebienia).
Atutem książki jest to, że pani Magdalena nie ukrywa ciemnych stron macierzyństwa adopcyjnego. Nie lukruje, nie wybiela. Pisze o zmęczeniu, bezradności, łzach. Oczywiście trudności są "nagradzane" wielką miłością, niepowtarzalną więzią. I to te pozytywne emocje stanowią zdecydowaną przewagę.
Z tego, co kojarzę, "Dom malowany" jest zbiorem zapisek autorki na forum Nasz bocian, zrzeszającym pary walczące z niepłodnością, rodziny zastępcze i adopcyjne. Relacje pisane "na bieżąco" są szczere, pełne emocji, tym wg mnie - cenniejsze.
Jako, że temat rodziny zastępczej, dom dziecka jest mi dość bliski, czytałam książkę z dużym zainteresowaniem i emocjonalnym zaangażowaniem. Uważam, że powinna być lekturą obowiązkową dla par starających się o adopcję.
czwartek, 11 lipca 2019
"Przyślę panu list i klucz" Maria Pruszkowska
Rok pierwszego wydania: 1959
Ocena: 5,5/6
Ach, cóż to za smakowity kąsek dla książkoholików;)
To krótka, już "przykurzona" opowiastka o zaczytanej rodzince. Dwie dorastające (a pod koniec już całkiem dorosłe) panienki, których młodość przypadła na dwudziestolecie międzywojenne, ich rodzice i cały zestaw cioć, wujków i kuzynek, a wszyscy zaczytani! Choć to właśnie Alina i Zosia, na podobieństwo swego ojca, wiodły prym w tej dziedzinie w całej rodzinie! W małym mieszkanku w Warszawie nie tylko czyta się książki, ale książkami się żyje! I to często w dosłownym znaczeniu, bo (głównie) Alina uwielbia odgrywać historie powieściowych bohaterów. Książki można tu spotkać wszędzie, nie tylko w specjalnych szafkach (jedna na pozycje ukochane, druga na "czytadła", które bez żalu można pożyczać innym). Tu każdy przy posiłku czyta swoją lekturę. Panny nie mają czasu na naukę, bo wciąż, z wypiekami na twarzy, czytają Żeromskiego, Sienkiewicza, czy "Trędowatą". W szkole rozmawia się o bohaterach literackich. Ach, co to były za czasy;) Co to był za dom;)
To nie tyle powieść, co zbiór anegdot, prześmiesznych, lekkich, dotyczących sytuacji, w których książka grała pierwsze skrzypce.
Nie raz w trakcie czytania przychodziło mi do głowy skojarzenie z rodziną Borejków. Członkowie obu rodzin rozmawiają ze sobą cytatami i potrafią się tak zaczytać, że zapominają o świecie i wszystkim, co się wokół dzieje:)
Ale...pojawiała się też myśl, czy jednak warto aż tak zagubić się w fikcyjnym świecie książek, by pozwalać realnemu życiu przemykać gdzieś obok?
Mimo tych przemyśleń, czytałam z wielką przyjemnością, delektowałam się, ba, dawkowałam sobie, bo książka taka cienka;) Świetna lekturka na wakacje:)
Ocena: 5,5/6
Ach, cóż to za smakowity kąsek dla książkoholików;)
To krótka, już "przykurzona" opowiastka o zaczytanej rodzince. Dwie dorastające (a pod koniec już całkiem dorosłe) panienki, których młodość przypadła na dwudziestolecie międzywojenne, ich rodzice i cały zestaw cioć, wujków i kuzynek, a wszyscy zaczytani! Choć to właśnie Alina i Zosia, na podobieństwo swego ojca, wiodły prym w tej dziedzinie w całej rodzinie! W małym mieszkanku w Warszawie nie tylko czyta się książki, ale książkami się żyje! I to często w dosłownym znaczeniu, bo (głównie) Alina uwielbia odgrywać historie powieściowych bohaterów. Książki można tu spotkać wszędzie, nie tylko w specjalnych szafkach (jedna na pozycje ukochane, druga na "czytadła", które bez żalu można pożyczać innym). Tu każdy przy posiłku czyta swoją lekturę. Panny nie mają czasu na naukę, bo wciąż, z wypiekami na twarzy, czytają Żeromskiego, Sienkiewicza, czy "Trędowatą". W szkole rozmawia się o bohaterach literackich. Ach, co to były za czasy;) Co to był za dom;)
To nie tyle powieść, co zbiór anegdot, prześmiesznych, lekkich, dotyczących sytuacji, w których książka grała pierwsze skrzypce.
Nie raz w trakcie czytania przychodziło mi do głowy skojarzenie z rodziną Borejków. Członkowie obu rodzin rozmawiają ze sobą cytatami i potrafią się tak zaczytać, że zapominają o świecie i wszystkim, co się wokół dzieje:)
Ale...pojawiała się też myśl, czy jednak warto aż tak zagubić się w fikcyjnym świecie książek, by pozwalać realnemu życiu przemykać gdzieś obok?
Mimo tych przemyśleń, czytałam z wielką przyjemnością, delektowałam się, ba, dawkowałam sobie, bo książka taka cienka;) Świetna lekturka na wakacje:)
poniedziałek, 17 czerwca 2019
"Milcząca arka. Mięso-zabójca świata" Juliet Gellatley, Tony Wardle
Rok pierwszego wydania: 2000
Ocena: 4/6
Autorzy są znanymi brytyjskimi działaczami na rzecz ochrony praw zwierząt. W tej pozycji przedstawiają kilka żelaznych argumentów, które wg nich przemawiają za tym, żeby ograniczyć, albo wręcz wykluczyć ze swojego menu mięso.
Gellatley od wieku nastoletniego jest wegetarianką. Książka rozpoczyna się relacjami jej z wizyt w hodowli świń i na fermach drobiu. Opisuje dokładnie, w jakich warunkach trzymane są zwierzęta, których funkcje życiowe są drastycznie ograniczone. Mają albo znosić jak największe ilości jaj, albo rosnąć w zatrważającym tempie, by jak najszybciej trafić do rzeźni...Tu malowane są okrutne obrazy: wyrywane zęby, ucinane dzioby, połamane nóżki kurcząt itd. Jak dalekie są to sceny od sielankowych wyobrażeń o szczęśliwych kurach, grzebiących w ziemi pazurkami, czy świnek taplających się w błocie...Wstrząsające? Tak. Ale czy naprawdę jesteśmy dziś nieświadomi tego, co dzieje się, zanim kotlet trafi na nasz talerz? Wciąż dajemy się mamić pięknym opowieściom hodowców o tym, że robią oni wszystko, by zwierzętom żyło się jak najlepiej. Reklamom wmawiającym nam, że soczysty stek jest atrybutem prawdziwego mężczyzny itd.
W dalszej części autorzy przytaczają wiele argumentów zdrowotnych mających pokazać, że schabowy na talerzu nie jest tak oczywiście niezbędnym elementem codziennego obiadu. Powołują się na liczne badania, medyczne pomiary, wskazujące na to, że wegetarianie są zdrowsi niż mięsożercy. Przypominają dietę naszych przodków, a także fakt, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu mięso w menu zwykłego człowieka pojawiało się kilka razy do roku! Było wyznacznikiem dobrobytu, pokarmem najbogatszych. Może dlatego odkąd zaczęto masowo produkować żywność, tak hurtowo zaczęliśmy się zaopatrywać w produkty pochodzenia zwierzęcego??? I chorować na choroby cywilizacyjne..
Do tego dochodzą rozważania na tematy ekologiczne. Autorzy pokazują (znów na podstawie badań), jaki wpływ na zmianę klimatu, środowiska ma tak bardzo rozwinięty przemysł mięsny.
Nie jest to książka, która nachalnie namawia do zmiany stylu życia i zrezygnowania z jedzenia mięsa. Na pewno jest prowegetariańska i proekologiczna. Nie straszy. Głównym aspektem, na jaki zwraca uwagę jest moralność. Stawia czytelnika przed pytaniem: czy rzeczywiście człowiek ma prawo skazywać zwierzęta na tak okrutne, niehumanitarne cierpienia, by zaspokoić swój rozbuchany apetyt i zapełnić rozciągnięty żołądek?
Warto po nią sięgnąć. By poszerzyć wiedzę, horyzonty, inaczej spojrzeć na otaczający nas świat. Być może zmienić nawyki, być może utwierdzić się (jak ja ;) ) we wcześniej obranej drodze.
Ocena: 4/6
Autorzy są znanymi brytyjskimi działaczami na rzecz ochrony praw zwierząt. W tej pozycji przedstawiają kilka żelaznych argumentów, które wg nich przemawiają za tym, żeby ograniczyć, albo wręcz wykluczyć ze swojego menu mięso.
Gellatley od wieku nastoletniego jest wegetarianką. Książka rozpoczyna się relacjami jej z wizyt w hodowli świń i na fermach drobiu. Opisuje dokładnie, w jakich warunkach trzymane są zwierzęta, których funkcje życiowe są drastycznie ograniczone. Mają albo znosić jak największe ilości jaj, albo rosnąć w zatrważającym tempie, by jak najszybciej trafić do rzeźni...Tu malowane są okrutne obrazy: wyrywane zęby, ucinane dzioby, połamane nóżki kurcząt itd. Jak dalekie są to sceny od sielankowych wyobrażeń o szczęśliwych kurach, grzebiących w ziemi pazurkami, czy świnek taplających się w błocie...Wstrząsające? Tak. Ale czy naprawdę jesteśmy dziś nieświadomi tego, co dzieje się, zanim kotlet trafi na nasz talerz? Wciąż dajemy się mamić pięknym opowieściom hodowców o tym, że robią oni wszystko, by zwierzętom żyło się jak najlepiej. Reklamom wmawiającym nam, że soczysty stek jest atrybutem prawdziwego mężczyzny itd.
W dalszej części autorzy przytaczają wiele argumentów zdrowotnych mających pokazać, że schabowy na talerzu nie jest tak oczywiście niezbędnym elementem codziennego obiadu. Powołują się na liczne badania, medyczne pomiary, wskazujące na to, że wegetarianie są zdrowsi niż mięsożercy. Przypominają dietę naszych przodków, a także fakt, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu mięso w menu zwykłego człowieka pojawiało się kilka razy do roku! Było wyznacznikiem dobrobytu, pokarmem najbogatszych. Może dlatego odkąd zaczęto masowo produkować żywność, tak hurtowo zaczęliśmy się zaopatrywać w produkty pochodzenia zwierzęcego??? I chorować na choroby cywilizacyjne..
Do tego dochodzą rozważania na tematy ekologiczne. Autorzy pokazują (znów na podstawie badań), jaki wpływ na zmianę klimatu, środowiska ma tak bardzo rozwinięty przemysł mięsny.
Nie jest to książka, która nachalnie namawia do zmiany stylu życia i zrezygnowania z jedzenia mięsa. Na pewno jest prowegetariańska i proekologiczna. Nie straszy. Głównym aspektem, na jaki zwraca uwagę jest moralność. Stawia czytelnika przed pytaniem: czy rzeczywiście człowiek ma prawo skazywać zwierzęta na tak okrutne, niehumanitarne cierpienia, by zaspokoić swój rozbuchany apetyt i zapełnić rozciągnięty żołądek?
Warto po nią sięgnąć. By poszerzyć wiedzę, horyzonty, inaczej spojrzeć na otaczający nas świat. Być może zmienić nawyki, być może utwierdzić się (jak ja ;) ) we wcześniej obranej drodze.
czwartek, 13 czerwca 2019
"Armenia. Karawany śmierci" Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń
Rok pierwszego wydania: 2016
Ocena: 3,5/6
Tym razem odwiedziłam czytelniczo Armenię, kraj zupełnie mi nieznany. Kiedyś potężne imperium, sięgające od Morza Kaspijskiego po Śródziemne. Dziś maleńki, górzysty kraj na pograniczu Europy i Azji, porównywany wielkością do powierzchni trzech polskich województw. Pierwszy chrześcijański kraj na świecie. To tu, na górze Ararat osiadła arka Noego. Ormianie uważają, że wszystko tu jest najlepsze, najpiękniejsze, a oni są wybrańcami Boga. Jeśli tak, to Bóg doświadczał ich w historii niczym biblijnego Hioba. Ludobójstwo w 1915 roku, trzęsienie ziemi w 1988, zamach stanu i strzelanina w parlamencie w 1999...Ciągłe zatargi z sąsiadami, walki o górski Karabach.
Z książki wyłania się obraz społeczeństwa bardzo doświadczonego, które nie uporało się ze swoimi traumami. Wyrosłe w morzu nienawiści i okrucieństwa, zapomniane, skłonne jest dziś raczej do obojętności, apatii niż zemsty. Czuje się oszukane, przez historię, przez sąsiadów...Nawet święta góra Ormian - Ararat znalazła się poza granicami kraju...Wyjścia są dwa: albo emigracja, albo cicha egzystencja w ubóstwie i niepewności.
Autorzy dalecy są od jednoznaczności, od wydawania sądów. W rozmowach, opisach, zachowują bezstronną pozycję obserwatora reportera. Są przewodnikami, poddającymi czytelnikowi tematy do refleksji. Dużo tu polityki. Za mało, jak dla mnie współczesności.
Na pewno wcześniejsza lektura wpłynęła na niższą ocenę tej. Bo jednak tu poczułam niedosyt. I zbyt wielką suchość faktów.
Ocena: 3,5/6
Tym razem odwiedziłam czytelniczo Armenię, kraj zupełnie mi nieznany. Kiedyś potężne imperium, sięgające od Morza Kaspijskiego po Śródziemne. Dziś maleńki, górzysty kraj na pograniczu Europy i Azji, porównywany wielkością do powierzchni trzech polskich województw. Pierwszy chrześcijański kraj na świecie. To tu, na górze Ararat osiadła arka Noego. Ormianie uważają, że wszystko tu jest najlepsze, najpiękniejsze, a oni są wybrańcami Boga. Jeśli tak, to Bóg doświadczał ich w historii niczym biblijnego Hioba. Ludobójstwo w 1915 roku, trzęsienie ziemi w 1988, zamach stanu i strzelanina w parlamencie w 1999...Ciągłe zatargi z sąsiadami, walki o górski Karabach.
Z książki wyłania się obraz społeczeństwa bardzo doświadczonego, które nie uporało się ze swoimi traumami. Wyrosłe w morzu nienawiści i okrucieństwa, zapomniane, skłonne jest dziś raczej do obojętności, apatii niż zemsty. Czuje się oszukane, przez historię, przez sąsiadów...Nawet święta góra Ormian - Ararat znalazła się poza granicami kraju...Wyjścia są dwa: albo emigracja, albo cicha egzystencja w ubóstwie i niepewności.
Autorzy dalecy są od jednoznaczności, od wydawania sądów. W rozmowach, opisach, zachowują bezstronną pozycję obserwatora reportera. Są przewodnikami, poddającymi czytelnikowi tematy do refleksji. Dużo tu polityki. Za mało, jak dla mnie współczesności.
Na pewno wcześniejsza lektura wpłynęła na niższą ocenę tej. Bo jednak tu poczułam niedosyt. I zbyt wielką suchość faktów.
piątek, 7 czerwca 2019
"Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciech Tochman
Rok pierwszego wydania: 2010
Ocena: 6/6
Od lat tyle się mówi, czyta, pisze o Holokauście. O zagładzie Żydów, hitlerowskim reżimie. To historia, dla większości z nas dziś już odległa.
6 kwietnia 1994 roku. Całkiem niedawno. Rwanda. Historia całkiem współczesna. Ludobójstwo porównywane z Holokaustem. Jednak tu niewyobrażalnego pogromu nie dokonywały wyspecjalizowane jednostki. Tu sąsiad zabijał sąsiada, matka-syna, kolega odcinał maczetą głowę koledze. Plemię Hutu skazało na śmierć i niewyobrażalne tortury plemię Tutsi, z którym jeszcze niedawno żyło obok siebie.
Tochman dotarł do Rwandy kilkanaście lat po tych wydarzeniach. Rozmawiał z ludźmi, którzy przeżyli ten koszmar.
Gwałcone kobiety, zarażone wirusem HIV.
Matki, które patrzyły na śmierć swoich dzieci. Albo te, które musiały same te dzieci zabijać.
Żony będące świadkami odcinania głów mężom.
Dzieci, które cudem ocalały, do końca życia okaleczone obrazami rzezi. Samotne sieroty.
Ofiary.
Ale też oprawcy.
Więźniowie skazani za zabicie sąsiada.
Hutu, którzy chcieli ukryć Tutsi i w ten sposób ocalić im życie.
Kobiety, których mężowie zarzynali sąsiadów. Hurtowo. Zaciekle. W euforii...
Jak teraz żyją w koszmarze własnych wspomnień? Przepełnieni traumami?
Fakty. Tylko tyle. Słowa.
Ileż trzeba mieć siły i odwagi, żeby dotrzeć do tych ludzi, żeby ich wysłuchać. Trzeba siły i odwagi, by o tym czytać.
Bo to książka, którą trzeba znać.
I zadać sobie niejedno pytanie.
Choćby to, gdzie byliśmy wtedy my, Europejczycy? Dlaczego zamykaliśmy oczy, zatykaliśmy uszy?
Także to, co robili wtedy katoliccy misjonarze przebywający w Rwandzie...
Ta książka aż boli.
I zostaje w czytelniku na długo.
Po jej zamknięciu zapada cisza.
Ocena: 6/6
Od lat tyle się mówi, czyta, pisze o Holokauście. O zagładzie Żydów, hitlerowskim reżimie. To historia, dla większości z nas dziś już odległa.
6 kwietnia 1994 roku. Całkiem niedawno. Rwanda. Historia całkiem współczesna. Ludobójstwo porównywane z Holokaustem. Jednak tu niewyobrażalnego pogromu nie dokonywały wyspecjalizowane jednostki. Tu sąsiad zabijał sąsiada, matka-syna, kolega odcinał maczetą głowę koledze. Plemię Hutu skazało na śmierć i niewyobrażalne tortury plemię Tutsi, z którym jeszcze niedawno żyło obok siebie.
Tochman dotarł do Rwandy kilkanaście lat po tych wydarzeniach. Rozmawiał z ludźmi, którzy przeżyli ten koszmar.
Gwałcone kobiety, zarażone wirusem HIV.
Matki, które patrzyły na śmierć swoich dzieci. Albo te, które musiały same te dzieci zabijać.
Żony będące świadkami odcinania głów mężom.
Dzieci, które cudem ocalały, do końca życia okaleczone obrazami rzezi. Samotne sieroty.
Ofiary.
Ale też oprawcy.
Więźniowie skazani za zabicie sąsiada.
Hutu, którzy chcieli ukryć Tutsi i w ten sposób ocalić im życie.
Kobiety, których mężowie zarzynali sąsiadów. Hurtowo. Zaciekle. W euforii...
Jak teraz żyją w koszmarze własnych wspomnień? Przepełnieni traumami?
Fakty. Tylko tyle. Słowa.
Ileż trzeba mieć siły i odwagi, żeby dotrzeć do tych ludzi, żeby ich wysłuchać. Trzeba siły i odwagi, by o tym czytać.
Bo to książka, którą trzeba znać.
I zadać sobie niejedno pytanie.
Choćby to, gdzie byliśmy wtedy my, Europejczycy? Dlaczego zamykaliśmy oczy, zatykaliśmy uszy?
Także to, co robili wtedy katoliccy misjonarze przebywający w Rwandzie...
Ta książka aż boli.
I zostaje w czytelniku na długo.
Po jej zamknięciu zapada cisza.
Subskrybuj:
Posty (Atom)