sobota, 30 stycznia 2021

"Wielki Gatsby" F. Scott Fitzgerald

 Rok pierwszego wydania: 1925

Ocena: 4/6


 

Na tę malutką, niepozorną książeczkę wydaną w 1985 roku przez Książkę i Wiedzę natrafiłam kiedyś w antykwariacie i nabyłam za całe 4zł. Wreszcie przyszła kolej i na nią. 

Jak opisać tę powieść, żeby jej nie spłycić do taniego romansu, nie pozbawić tajemnicy?

Ameryka, lata 20-te XX wieku, epoka rolls royce'ów, jazzu, hazardu i gangsterskich porachunków. Upalne lato w West Egg. Szybkie samochody, alkohol, luksus, piękne i rozkapryszone kobiety, bogaci mężczyźni.

 Narratorem jest uczestniczący we wszystkich opisywanych wydarzeniach Nick , trzydziestoletni makler giełdowy, który wynajmuje mały domek w sąsiedztwie wielkiej rezydencji tytułowego Gatsby'ego. Gatsby jest bardzo tajemniczy, nikt nie zna jego przeszłości, nie wie, skąd się pojawił,  krążą o nim różne plotki, zwłaszcza dotyczące wykształcenia i pochodzenia ogromnego majątku. Mężczyzna wydaje często ogromne przyjęcia dla znanych osobistości Nowego Jorku  w swojej eleganckiej posiadłości i ogrodzie, nigdy jednak nie zbliża się do nikogo, pozostaje melancholijnie milczący i zdystansowany niczym obserwator. Człowiek o wielkich pieniądzach i wielkich możliwościach. 

Wydaje się, że młodych sąsiadów zaczyna łączyć przyjaźń, jednak pełna jest mgły i niejasności. Z czasem okazuje się, że Gatsby znał kilka lat temu piękną Daisy, pustą i rozkapryszoną kuzynkę Nicka, mieszkającą w  willi po drugiej stronie zatoki u boku bogatego męża, który zdradza ją na każdym kroku...Co łączyło tych dwoje?

"Daisy była młoda, jej sztuczny, wymuskany świat pachniał storczykami i beztroskim snobizmem, był posłuszny orkiestrom, które ustanawiały rytm obowiązujący na cały rok i w nowych przebojach streszczały smutek i urok życia." (str 199) A kim naprawdę był Gatsby?

Początek powieści jest mało intrygujący, jednak wraz z kolejnymi stronami tajemniczy Gatsby wzbudza coraz większą ciekawość. Ponieważ sytuację poznajemy z relacji zewnętrznego obserwatora, mamy do czynienia z zaburzoną chronologią. Prawda o przeszłości Gatsby'ego (i Daisy) wychodzi na jaw dopiero pod koniec powieści i całkowicie zmienia obraz tych postaci. Po drodze mają miejsce zaskakujące wypadki, które mocno gmatwają sytuację wszystkich bohaterów.

Jay i Daisy - kolejna para nieszczęśliwych kochanków. Troszkę przypominali mi Izabelę Łęcką i Wokulskiego. Ona pusta i łaknąca blichtru i zabawy, on - będący w stanie zrobić wszystko (a przede wszystkim-duże pieniądze...), by ją zdobyć, odzyskać, by na nią "zasłużyć". Ale może moje skojarzenie płynie z faktu, że równolegle czytam "Lalkę"...

To dobra powieść psychologiczna. Nie tylko o wielkiej miłości, także o sile niespełnionych marzeń, poczuciu niższości klasowej, kompleksach i determinacji, by za wszelką cenę stać się kimś innym. Okazuje się, że cena ta bywa wysoka. To także opowieść o próbie cofnięcia czasu, by móc raz jeszcze podjąć decyzje ważące na całym życiu. Dobrze oddają sens powieści słowa "Nie można przeżyć na nowo czasu, który się już przeżyło" (str. 146)

Po zamknięciu książki mam zupełnie inne odczucia, niż na początku. Czy Gatsby rzeczywiście zasłużył na miano wielkiego? A może raczej był to mały człowiek, który wierzył, że zdobycie wielkiego majątku zapewni mu miłość wymarzonej kobiety? Słowa otwierające powieść nabierają znaczenia dopiero po zakończeniu lektury:

"Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną radę, nad którą do dziś często się zastanawiam.

- Ile razy masz ochotę kogoś skrytykować - powiedział - przypomnij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie możliwości jak ty". 

 Mam ochotę przeczytać powieść raz jeszcze, mając dużo większą wiedzę na temat bohaterów niż kilka dni temu. Na pewno warto było sięgnąć po to kultowe dzieło Fitzgeralda.

piątek, 29 stycznia 2021

"Baśń o wężowym sercu albo Wtóre słowo o Jakóbie Szeli" Radek Rak

 Rok pierwszego wydania: 2019

Ocena: 3,5/6

Rzadko przy wyborze książki kieruję się nagrodami i nominacjami, jakie otrzymała. Jednak wyjątkowo "Baśń o wężowym sercu" zaintrygowała mnie po przyznaniu jej ubiegłorocznej Nagrody Nike, najważniejszego polskiego wyróżnienia literackiego. 

Uwagę przykuwa już sama okładka. A dalej - Jakób Szela, postać z podręczników historii w połączeniu z kategorią: powieść fantasy. Zaciekawiło mnie, co wyszło z takiego zestawienia.

Powieść jest tak wielopłaszczyznowa, że trudno mi w kilku słowach opisać, o czym jest. O tytułowym Jakóbie, młodym chłopie pańszczyźnianym-to pewne. Ale też o jego panu, a raczej o stosunkach panujących w XIX wieku między przedstawicielami tych dwóch grup społecznych, a co z tego wynika  o upokorzeniu, spolegliwości, bezpodstawnej często wyższości i jaśniepaństwie. Jest też o Żydach. I o wierzeniach prostych, niewykształconych ludzi na wsi. O gusłach, rusałkach, czarach. Mamy tu i Rabację Galicyjską, czyli kawałek historii.

Sama powieść jest dość nierówna, chwilami porywa i nie pozwala przerwać czytania, by za chwilę nudzić brakiem jakiejkolwiek akcji przez wiele stron. Pełna jest wulgaryzmów i sprośności, czym trochę mnie zniechęcała od samego początku. Czyta się ją jak gawędę czy baśń, opowiadaną przez wędrownego dziada na drewnianej ławce przed wiejską chałupą krytą strzechą.

Czy mnie zachwyciła? Nie. Nawet nie zadowoliła. Może dlatego, że nie lubię ani fantasy, ani wulgaryzmów.

czwartek, 28 stycznia 2021

"Maryla z Zielonego Wzgórza" Sarah McCoy

 Rok pierwszego wydania: 2018

Ocena: 3,5/6



Chyba każda miłośniczka Zielonego Wzgórza choć raz zastanawiała się nad tym, co się tam działo przed pojawieniem się Ani. Dlaczego ani Maryla, ani Mateusz nie założyli rodziny? Przecież L.M.Montgomery wspomniała, że Jan Blythe, ojciec Gilberta, był narzeczonym Maryli. A przyjaźń z Małgorzatą? Kiedy się zaczęła i w jakich okolicznościach?

Na te i wiele innych pytań odpowiada Sarah McCoy. Zaprasza nas na Zielone Wzgórze około 40 lat przed akcją serii o Ani. Poznajemy Marylę jako wczesną nastolatkę i prawie dorosłego Mateusza. Przyglądamy się, jak zmieniał się dom na Zielonym Wzgórzu. Jesteśmy świadkami decyzji, które będą rzutowały na całym życiu jego mieszkańców.

Przyznam, że czekałam na tę lekturę odkąd się o niej dowiedziałam, ale też miałam spore wątpliwości, czy nie zawiedzie moich oczekiwań. Czy styl pani McCoy choć po części "dorośnie" do tego, który znam z powieści L.M.Montgomery.

Początki były niezłe ;) Poczułam tak dobrze mi znajomy klimat Zielonego Wzgórza, rozgościłam się przy drewnianym stole nad kubkiem kakao i przyglądałam sytuacji, która zmierzała w kierunku tragedii. Ale im dalej, tym bardziej obco się czułam. McCoy zdecydowanie poszła w kierunku poprawności politycznej i historii Kanady. Podziały polityczne dotykają nawet młodych mieszkańców Avonlea. W Kanadzie słychać echa zbliżającej się wojny secesyjen. Pojawiają się zbiegli niewolnicy, którym dzielni Kanadyjczycy starają się pomóc, ukrywając ich przed pogonią. Maryla, bardzo odważna w swoich poglądach jak na dorastającą w tamtych czasach panienkę, angażuje się w politykę, na ile pozwala jej panujące prawo i tradycja. Jednak pomysł na to, żeby ciotka, zbuntowana feministka, starsza samotna panna, zdecydowała się nagle na życie w nieformalnym związku z czarnoskórym byłym niewolnikiem, wydał mi się już nieco przesadzony...

Autorka zastrzega, że nie ma zamiaru naśladować  utrwalonego w świadomości kilku pokoleń czytelniczek stylu L.M.Montgomery. Udało jej się stworzyć całkiem zgrabną powieść obyczajową, wymyślić całkiem wiarygodne historie z młodości bohaterów znanych z cyklu o Ani. Sporo tu podobieństw, np. przyjaźń Maryli i Małgorzaty bardzo przypomina tą późniejszą między Anią i Dianą. 

Mimo, że czytało mi się przyjemnie o młodziutkiej Maryli, jednak wolę Zielone Wzgórze z późniejszych lat. A pióro L.M.Montgomery odpowiada mi bardziej niż Sarah McCoy :)

środa, 27 stycznia 2021

"Dom na klifie" Monika Szwaja

 Rok pierwszego wydania: 2006

 Ocena: 3/6

 


 Przyglądając się bliżej mojej bibliotecze stwierdziłam, że stoi na niej sporo książek, które kiedyś czytałam, podobały mi się ale...zupełnie nie pamiętam dlaczego! Pomyślałam, że warto do nich wrócić po latach, żeby sprawdzić, czy nadal mnie zachwycają i czy chcę nadal mieć je na półce.

Na pierwszą powtórkę wybrałam "Dom na klifie". Powieść porusza bliski mi temat domu dziecka. Odkąd ją czytałam, kilka lat spędziłam jako wolontariuszka w domu małego dziecka. Poznałam też z bliska rodzinny dom dziecka, w którym znalazło ciepło i miłość ośmioro dzieci. Miałam więc okazję odbierać powieść przez pryzmat własnych doświadczeń. Myślę, że sytuacja w placówkach państwowych zmieniła się na korzyść przez te 15 lat, jakie upłynęły od wydania książki.

Bohaterka "Domu na klifie", Zosia, jest wychowawczynią w państwowym domu dziecka. Placówką zarządza apodyktyczna pani Aldona, nienawidząca wychowanków, a zwłaszcza, z powodów osobistych, Adolfa Sety. Reszcie personelu też można dużo zarzucić jeśli chodzi o znajomość psychiki dziecka i opieki nad nim...Zosia uważa siedem lat przepracowanych w tym miejscu za stracone.

Drugi główny bohater, Adaś, wieczny Piotruś Pan, dostał właśnie w spadku duży dom na klifie na Wyspie Wolin. Jednak zmarła cioteczna babka postawiła warunki. M.in. Adam ma się wreszcie ożenić i wykorzystać spadek na coś pożytecznego.

Jak łatwo się domyśleć, drogi Adami i Zosi przecinają się. Aby zrealizować swoje plany i marzenia postanawiają się pobrać. Małżeństwo ma być po prostu umową, dzięki której Adam wreszcie przejmie posiadłość na klifie, a Zosia będzie mogła założyć rodzinny dom dziecka i wziąć swoich podopiecznych z placówki. 

Ze spokojnym sercem i duchem mogę książkę Szwai posłać gdzieś dalej w świat, by ustąpiła miejsca na półce nowym nabytkom. Zdecydowanie wyrosłam z tego typu literatury. Strasznie drażniły mnie w czasie czytania co chwila pojawiające się, wiele mówiące nazwiska, zdrabniane imiona. Nie potrzebowałam wiedzy na temat tego, jak się nazywa każda z pojawiających się epizodycznie postaci... Także styl i język są już dla mnie zbyt płytkie, proste. Mój czytelniczy smak nieco się przez lata wyostrzył i oczekuję od powieści większego wyrafinowania.  

Ocena z 5 spadła do 3.

wtorek, 26 stycznia 2021

Książka - tajemnica i niespodzianka

 


Tej covidowej zimy, kiedy nie można wyjechać w góry, iść do kina czy teatru, a aura nie sprzyja długim spacerom po okolicy, pochłonęły mnie robótki szydełkowo-drutowe. A że dzierganie zajmuje ręce i oczy, sprzyja myśleniu na różne tematy. I tak kolejny dzień w mojej głowie fruwają książkowe wspomnienia, skłaniając do dalszej analizy różnic, jak to się czytało kiedyś, a jak dziś.

Z tych przemyśleń wyłoniło się  ciekawe spostrzeżenie, które prawdopodobnie poprowadzi mnie do kolejnej zmiany nawyków. Otóż z tego, co kojarzę z odległej przeszłości, lata temu książka, po którą sięgałam, była dla mnie tajemnicą i niespodzianką. Oczywiście nie zawsze miłą, były i rozczarowania. W moim otoczeniu niewiele było osób czytających czyli automatycznie takich, które mogłyby opowiedzieć coś o danej książce. Jeśli już, to informacje dotyczyły wieku potencjalnej grupy docelowej, tudzież ogólnie rzecz ujmując-gatunku. I nic więcej. Nawet opisy na okładce były lakoniczne i zdawkowe.

Każda nowo zdobyta książka była więc odkrywaniem bohaterów i akcji, zamkniętych między okładkami. Otwieranie nowej powieści to był dreszczyk emocji, motyle w brzuchu. Co tam znajdę? Czy porwie mnie tornado, czy raczej znudzona zacznę ziewać po 15 minutach? Czy zaprzyjaźnię się z którąś z postaci, czy przeniosę w czasie, znajdę się na leśnej polanie czy w centrum miasta?

Kiedy pojawił się Internet, ta magia zniknęła. Zanim sięgnę po książkę, mogę przeczytać kilkadziesiąt recenzji i opinii na jej temat. Wiem już, o kim dana rzecz traktuje, w jakim kraju dzieje się akcja, w którym okresie itd. Pomijam już fakt, że czasem bez mała nie muszę czytać książki, bo znam szczegóły z relacji wirtualnych znajomych...

Pewnie, że są takie dni, kiedy ma się ochotę tylko na lekturę slow, a w inne-na krwawy thiller. Wtedy znajomość tytułów i mniej więcej treści ułatwia sprawę. Ale...

Dziś, między jednym szydełkowym rządkiem oczek a drugim, poczułam żal za utraconą tajemniczością. Poczułam, że sama pozbawiłam się, buszując w gąszczu książkowych blogów i forów, tych emocji, dreszczyku oczekiwania na nową przygodę. Chodząc od lat do bibliotek tylko po odbiór zamówionych pozycji z listy poszukiwanych, utraciłam kontakt z setkami książek czekających na mnie na półkach, możliwość dotknięcia ich, zauroczenia okładką.  Poczułam, jakbym z podróżnika-odkrywcy stała się zwyczajnym turystą, który doskonale zna z przewodników każde ogłądane miejsce. Niby też ciekawe, ale jednak ja mam duszę odkrywcy!

Powzięłam kolejną czytelniczą decyzję: chcę, bardzo chcę wrócić do spontaniczności! Chcę się znów poczuć jak Mary w tajemniczym ogrodzie! A kiedy najdzie mnie ochota-po raz kolejny wrócić do literackich przyjaciół sprzed lat!

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Pułapka nadmiaru


 

 To będzie bardzo osobisty wpis. Niewiele jest takich na blogu. 

Wpis o tym, jak dałam się porwać pokusie nadmiaru. Książkowego nadmiaru.

Książki uwielbiam i kocham odkąd pamiętam. Zawsze byłam nimi otoczona. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam księgarnię w pobliżu domu. Wizyty w niej były jak święto. Czy wychodziliśmy z nich z zakupami-już nie kojarzę. Książek w domu mojego dzieciństwa było kilka półek. I cała szafeczka moich, dziecięcych.  Potem w czasach nastoletnich miałam dwie półki swoich ulubionych pozycji, a rodzice-dwa regały praktycznie ustawione za zasłonami. Książki były wtedy rarytasem. Każda z nich cenna, ważna, często trudna do zdobycia.

W starszych klasach podstawówki należałam do szkolnej biblioteki. Mama zapisała mnie też do biblioteki dzielnicowej, jedynej w okolicy. Te dwa miejsca stały się dla mnie kopalniami skarbów. To dzięki nim poznałam przygody Mikołajka, a potem pierwsze dziewczyńskie powieści dla nastolatek.Wolnym krokiem przechadzałam się między regałami, przeglądałam starsze i nowsze wydania, czytałam opisy i starałam się wybrać jak najlepiej, bo limity wypożyczeń były mocno ograniczone.

A potem pewnego dnia w moje życie stopniowo zaczął wkraczać Internet. Pierwsze i coraz liczniejsze blogi książkowe. Ach, jakże wspaniale było czytać o tym, że inni też kochają książki! Po jakimś czasie trafiłam do Biblionetki. Nagle otworzył się przede mną wór z tytułami! Setki, tysiące! Gdy dodatkowo odkryłam forum, każdego dnia poznawałam wiele recenzji, polecanek i rekomendacji kilkudziesięciu osób! Oczywiście moja zachłanność czytelnicza zaczęła zacierać z radości swoje pulchne łapki, a ja chciałam czytać więcej, więcej, to wspaniałe wszystko, polecane przez biblionetkowiczow i blogerów!

W  międzyczasie pojawiały się (a za jakiś czas znikały) kolejne portale wymiany książek. I Allegro, na którym można było kupić, co się zamarzy, jednym kliknięciem palca! 

Książki zaczęły tracić na wartości. Emocjonalnej, mentalnej, materialnej. Stały się  towarem do szybkiej konsumpcji. Byle więcej, byle szybciej, bo lista "do przeczytania" wciąż rosła! W pewnym momencie w moim biblionetkowym schowku schomikowanych było ok. 200 tytułów...chciałam przeczytać je wszystkie! I to jak najszybciej!

A potem...zapisaliśmy się do biblioteki wojewódzkiej. Limit wypożyczeń: 20 sztuk! A potem miasto stworzyło sieć bibliotek miejskich. Mając kartę biblioteczną, mogłam wypożyczać książki w każdej filii! Nagle wiele niedostępnych tytułów z moich list znalazło się w zasięgu ręki!

A potem...potem w moim domu pojawił się czytnik ebooków! W ciągu kilku dni znalazło się na nim kolejne 50 książek do przeczytania..

I tak książki zalały mnie jak wody przypływu...Były tygodnie, kiedy na półkach, stolikach całego domu leżało ze 30 bibliotekowych książek. Biorąc pod uwagę moją sytuację życiowo-rodzinną i zasoby "wolnego czasu", który mogłabym przeznaczyć na czytanie (często było to tylko 10 minut przed snem...) każda taka partia wypożyczeń wystarczyłaby mi na rok...A terminy zwrotu goniły, nie nadążałam  czytać. Lektura z przyjemnej stała się pośpieszną, nijaką, a z czasem wręcz neurotyczną.  Prześlizgiwałam się po tekstach, nie doceniałam arcydzieł, nie miałam czasu wgłębić się w treść, traciłam zdolność skupienia uwagi...Czytałam po 50-100 stron książki, a kiedy już wiedziałam mniej więcej, o co chodzi, kartkowałam ją tylko dalej, żeby zobaczyć, jak się skończy...Gdyby ktoś mnie zapytał o treść wielu książek, które "czytałam rok czy dwa temu, nie umiałabym odpowiedzieć. Tytuły zlewały się w mojej głowie, umykały z pamięci, bohaterowie i wydarzenia mieszały się...Ale nie umiałam się wyzwolić ze szponów zachłanności...

Dopiero wpis na  blogu koleżanki kilka dni temu dał mi do myślenia...Zatrzymałam się i zastanowiłam: co ja zrobiłam? Z uczty, jaką było dla mnie kiedyś czytanie, zrobiłam bar z fast foodami...

Ta myśl stała się początkiem zmian. Oddałam do bibliotek wszystkie wypożyczone książki. Bardzo zredukowałam listy oczekujących tytułów. Chcę wrócić do tego, żeby książka znów stała się wspaniałym deserem, wytchnieniem, natchnieniem, przyjacielem, luksusem. Chcę przyjrzeć się swojej domowej biblioteczce, w której przez lata gromadziłam mnóstwo tytułów, które przecież chciałam przeczytać, jeśli je kupowałam! Niektóre czekają latami na swoją kolej. Własna książka ma tę zaletę, że można ją odłożyć, wrócić do niej za miesiąc, a nawet za rok. Nikt i nic nie goni.

Mam nadzieję, że uda mi się wyzwolić z pułapki nadmiaru, pośpiechu, konsumpcjonizmu. To kolejne już pole zmian w ciągu ostatnich miesięcy. Zmian, które mają prowadzić do zgubionej w pośpiechu równowagi.