czwartek, 28 stycznia 2021

"Maryla z Zielonego Wzgórza" Sarah McCoy

 Rok pierwszego wydania: 2018

Ocena: 3,5/6



Chyba każda miłośniczka Zielonego Wzgórza choć raz zastanawiała się nad tym, co się tam działo przed pojawieniem się Ani. Dlaczego ani Maryla, ani Mateusz nie założyli rodziny? Przecież L.M.Montgomery wspomniała, że Jan Blythe, ojciec Gilberta, był narzeczonym Maryli. A przyjaźń z Małgorzatą? Kiedy się zaczęła i w jakich okolicznościach?

Na te i wiele innych pytań odpowiada Sarah McCoy. Zaprasza nas na Zielone Wzgórze około 40 lat przed akcją serii o Ani. Poznajemy Marylę jako wczesną nastolatkę i prawie dorosłego Mateusza. Przyglądamy się, jak zmieniał się dom na Zielonym Wzgórzu. Jesteśmy świadkami decyzji, które będą rzutowały na całym życiu jego mieszkańców.

Przyznam, że czekałam na tę lekturę odkąd się o niej dowiedziałam, ale też miałam spore wątpliwości, czy nie zawiedzie moich oczekiwań. Czy styl pani McCoy choć po części "dorośnie" do tego, który znam z powieści L.M.Montgomery.

Początki były niezłe ;) Poczułam tak dobrze mi znajomy klimat Zielonego Wzgórza, rozgościłam się przy drewnianym stole nad kubkiem kakao i przyglądałam sytuacji, która zmierzała w kierunku tragedii. Ale im dalej, tym bardziej obco się czułam. McCoy zdecydowanie poszła w kierunku poprawności politycznej i historii Kanady. Podziały polityczne dotykają nawet młodych mieszkańców Avonlea. W Kanadzie słychać echa zbliżającej się wojny secesyjen. Pojawiają się zbiegli niewolnicy, którym dzielni Kanadyjczycy starają się pomóc, ukrywając ich przed pogonią. Maryla, bardzo odważna w swoich poglądach jak na dorastającą w tamtych czasach panienkę, angażuje się w politykę, na ile pozwala jej panujące prawo i tradycja. Jednak pomysł na to, żeby ciotka, zbuntowana feministka, starsza samotna panna, zdecydowała się nagle na życie w nieformalnym związku z czarnoskórym byłym niewolnikiem, wydał mi się już nieco przesadzony...

Autorka zastrzega, że nie ma zamiaru naśladować  utrwalonego w świadomości kilku pokoleń czytelniczek stylu L.M.Montgomery. Udało jej się stworzyć całkiem zgrabną powieść obyczajową, wymyślić całkiem wiarygodne historie z młodości bohaterów znanych z cyklu o Ani. Sporo tu podobieństw, np. przyjaźń Maryli i Małgorzaty bardzo przypomina tą późniejszą między Anią i Dianą. 

Mimo, że czytało mi się przyjemnie o młodziutkiej Maryli, jednak wolę Zielone Wzgórze z późniejszych lat. A pióro L.M.Montgomery odpowiada mi bardziej niż Sarah McCoy :)

środa, 27 stycznia 2021

"Dom na klifie" Monika Szwaja

 Rok pierwszego wydania: 2006

 Ocena: 3/6

 


 Przyglądając się bliżej mojej bibliotecze stwierdziłam, że stoi na niej sporo książek, które kiedyś czytałam, podobały mi się ale...zupełnie nie pamiętam dlaczego! Pomyślałam, że warto do nich wrócić po latach, żeby sprawdzić, czy nadal mnie zachwycają i czy chcę nadal mieć je na półce.

Na pierwszą powtórkę wybrałam "Dom na klifie". Powieść porusza bliski mi temat domu dziecka. Odkąd ją czytałam, kilka lat spędziłam jako wolontariuszka w domu małego dziecka. Poznałam też z bliska rodzinny dom dziecka, w którym znalazło ciepło i miłość ośmioro dzieci. Miałam więc okazję odbierać powieść przez pryzmat własnych doświadczeń. Myślę, że sytuacja w placówkach państwowych zmieniła się na korzyść przez te 15 lat, jakie upłynęły od wydania książki.

Bohaterka "Domu na klifie", Zosia, jest wychowawczynią w państwowym domu dziecka. Placówką zarządza apodyktyczna pani Aldona, nienawidząca wychowanków, a zwłaszcza, z powodów osobistych, Adolfa Sety. Reszcie personelu też można dużo zarzucić jeśli chodzi o znajomość psychiki dziecka i opieki nad nim...Zosia uważa siedem lat przepracowanych w tym miejscu za stracone.

Drugi główny bohater, Adaś, wieczny Piotruś Pan, dostał właśnie w spadku duży dom na klifie na Wyspie Wolin. Jednak zmarła cioteczna babka postawiła warunki. M.in. Adam ma się wreszcie ożenić i wykorzystać spadek na coś pożytecznego.

Jak łatwo się domyśleć, drogi Adami i Zosi przecinają się. Aby zrealizować swoje plany i marzenia postanawiają się pobrać. Małżeństwo ma być po prostu umową, dzięki której Adam wreszcie przejmie posiadłość na klifie, a Zosia będzie mogła założyć rodzinny dom dziecka i wziąć swoich podopiecznych z placówki. 

Ze spokojnym sercem i duchem mogę książkę Szwai posłać gdzieś dalej w świat, by ustąpiła miejsca na półce nowym nabytkom. Zdecydowanie wyrosłam z tego typu literatury. Strasznie drażniły mnie w czasie czytania co chwila pojawiające się, wiele mówiące nazwiska, zdrabniane imiona. Nie potrzebowałam wiedzy na temat tego, jak się nazywa każda z pojawiających się epizodycznie postaci... Także styl i język są już dla mnie zbyt płytkie, proste. Mój czytelniczy smak nieco się przez lata wyostrzył i oczekuję od powieści większego wyrafinowania.  

Ocena z 5 spadła do 3.

wtorek, 26 stycznia 2021

Książka - tajemnica i niespodzianka

 


Tej covidowej zimy, kiedy nie można wyjechać w góry, iść do kina czy teatru, a aura nie sprzyja długim spacerom po okolicy, pochłonęły mnie robótki szydełkowo-drutowe. A że dzierganie zajmuje ręce i oczy, sprzyja myśleniu na różne tematy. I tak kolejny dzień w mojej głowie fruwają książkowe wspomnienia, skłaniając do dalszej analizy różnic, jak to się czytało kiedyś, a jak dziś.

Z tych przemyśleń wyłoniło się  ciekawe spostrzeżenie, które prawdopodobnie poprowadzi mnie do kolejnej zmiany nawyków. Otóż z tego, co kojarzę z odległej przeszłości, lata temu książka, po którą sięgałam, była dla mnie tajemnicą i niespodzianką. Oczywiście nie zawsze miłą, były i rozczarowania. W moim otoczeniu niewiele było osób czytających czyli automatycznie takich, które mogłyby opowiedzieć coś o danej książce. Jeśli już, to informacje dotyczyły wieku potencjalnej grupy docelowej, tudzież ogólnie rzecz ujmując-gatunku. I nic więcej. Nawet opisy na okładce były lakoniczne i zdawkowe.

Każda nowo zdobyta książka była więc odkrywaniem bohaterów i akcji, zamkniętych między okładkami. Otwieranie nowej powieści to był dreszczyk emocji, motyle w brzuchu. Co tam znajdę? Czy porwie mnie tornado, czy raczej znudzona zacznę ziewać po 15 minutach? Czy zaprzyjaźnię się z którąś z postaci, czy przeniosę w czasie, znajdę się na leśnej polanie czy w centrum miasta?

Kiedy pojawił się Internet, ta magia zniknęła. Zanim sięgnę po książkę, mogę przeczytać kilkadziesiąt recenzji i opinii na jej temat. Wiem już, o kim dana rzecz traktuje, w jakim kraju dzieje się akcja, w którym okresie itd. Pomijam już fakt, że czasem bez mała nie muszę czytać książki, bo znam szczegóły z relacji wirtualnych znajomych...

Pewnie, że są takie dni, kiedy ma się ochotę tylko na lekturę slow, a w inne-na krwawy thiller. Wtedy znajomość tytułów i mniej więcej treści ułatwia sprawę. Ale...

Dziś, między jednym szydełkowym rządkiem oczek a drugim, poczułam żal za utraconą tajemniczością. Poczułam, że sama pozbawiłam się, buszując w gąszczu książkowych blogów i forów, tych emocji, dreszczyku oczekiwania na nową przygodę. Chodząc od lat do bibliotek tylko po odbiór zamówionych pozycji z listy poszukiwanych, utraciłam kontakt z setkami książek czekających na mnie na półkach, możliwość dotknięcia ich, zauroczenia okładką.  Poczułam, jakbym z podróżnika-odkrywcy stała się zwyczajnym turystą, który doskonale zna z przewodników każde ogłądane miejsce. Niby też ciekawe, ale jednak ja mam duszę odkrywcy!

Powzięłam kolejną czytelniczą decyzję: chcę, bardzo chcę wrócić do spontaniczności! Chcę się znów poczuć jak Mary w tajemniczym ogrodzie! A kiedy najdzie mnie ochota-po raz kolejny wrócić do literackich przyjaciół sprzed lat!

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Pułapka nadmiaru


 

 To będzie bardzo osobisty wpis. Niewiele jest takich na blogu. 

Wpis o tym, jak dałam się porwać pokusie nadmiaru. Książkowego nadmiaru.

Książki uwielbiam i kocham odkąd pamiętam. Zawsze byłam nimi otoczona. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam księgarnię w pobliżu domu. Wizyty w niej były jak święto. Czy wychodziliśmy z nich z zakupami-już nie kojarzę. Książek w domu mojego dzieciństwa było kilka półek. I cała szafeczka moich, dziecięcych.  Potem w czasach nastoletnich miałam dwie półki swoich ulubionych pozycji, a rodzice-dwa regały praktycznie ustawione za zasłonami. Książki były wtedy rarytasem. Każda z nich cenna, ważna, często trudna do zdobycia.

W starszych klasach podstawówki należałam do szkolnej biblioteki. Mama zapisała mnie też do biblioteki dzielnicowej, jedynej w okolicy. Te dwa miejsca stały się dla mnie kopalniami skarbów. To dzięki nim poznałam przygody Mikołajka, a potem pierwsze dziewczyńskie powieści dla nastolatek.Wolnym krokiem przechadzałam się między regałami, przeglądałam starsze i nowsze wydania, czytałam opisy i starałam się wybrać jak najlepiej, bo limity wypożyczeń były mocno ograniczone.

A potem pewnego dnia w moje życie stopniowo zaczął wkraczać Internet. Pierwsze i coraz liczniejsze blogi książkowe. Ach, jakże wspaniale było czytać o tym, że inni też kochają książki! Po jakimś czasie trafiłam do Biblionetki. Nagle otworzył się przede mną wór z tytułami! Setki, tysiące! Gdy dodatkowo odkryłam forum, każdego dnia poznawałam wiele recenzji, polecanek i rekomendacji kilkudziesięciu osób! Oczywiście moja zachłanność czytelnicza zaczęła zacierać z radości swoje pulchne łapki, a ja chciałam czytać więcej, więcej, to wspaniałe wszystko, polecane przez biblionetkowiczow i blogerów!

W  międzyczasie pojawiały się (a za jakiś czas znikały) kolejne portale wymiany książek. I Allegro, na którym można było kupić, co się zamarzy, jednym kliknięciem palca! 

Książki zaczęły tracić na wartości. Emocjonalnej, mentalnej, materialnej. Stały się  towarem do szybkiej konsumpcji. Byle więcej, byle szybciej, bo lista "do przeczytania" wciąż rosła! W pewnym momencie w moim biblionetkowym schowku schomikowanych było ok. 200 tytułów...chciałam przeczytać je wszystkie! I to jak najszybciej!

A potem...zapisaliśmy się do biblioteki wojewódzkiej. Limit wypożyczeń: 20 sztuk! A potem miasto stworzyło sieć bibliotek miejskich. Mając kartę biblioteczną, mogłam wypożyczać książki w każdej filii! Nagle wiele niedostępnych tytułów z moich list znalazło się w zasięgu ręki!

A potem...potem w moim domu pojawił się czytnik ebooków! W ciągu kilku dni znalazło się na nim kolejne 50 książek do przeczytania..

I tak książki zalały mnie jak wody przypływu...Były tygodnie, kiedy na półkach, stolikach całego domu leżało ze 30 bibliotekowych książek. Biorąc pod uwagę moją sytuację życiowo-rodzinną i zasoby "wolnego czasu", który mogłabym przeznaczyć na czytanie (często było to tylko 10 minut przed snem...) każda taka partia wypożyczeń wystarczyłaby mi na rok...A terminy zwrotu goniły, nie nadążałam  czytać. Lektura z przyjemnej stała się pośpieszną, nijaką, a z czasem wręcz neurotyczną.  Prześlizgiwałam się po tekstach, nie doceniałam arcydzieł, nie miałam czasu wgłębić się w treść, traciłam zdolność skupienia uwagi...Czytałam po 50-100 stron książki, a kiedy już wiedziałam mniej więcej, o co chodzi, kartkowałam ją tylko dalej, żeby zobaczyć, jak się skończy...Gdyby ktoś mnie zapytał o treść wielu książek, które "czytałam rok czy dwa temu, nie umiałabym odpowiedzieć. Tytuły zlewały się w mojej głowie, umykały z pamięci, bohaterowie i wydarzenia mieszały się...Ale nie umiałam się wyzwolić ze szponów zachłanności...

Dopiero wpis na  blogu koleżanki kilka dni temu dał mi do myślenia...Zatrzymałam się i zastanowiłam: co ja zrobiłam? Z uczty, jaką było dla mnie kiedyś czytanie, zrobiłam bar z fast foodami...

Ta myśl stała się początkiem zmian. Oddałam do bibliotek wszystkie wypożyczone książki. Bardzo zredukowałam listy oczekujących tytułów. Chcę wrócić do tego, żeby książka znów stała się wspaniałym deserem, wytchnieniem, natchnieniem, przyjacielem, luksusem. Chcę przyjrzeć się swojej domowej biblioteczce, w której przez lata gromadziłam mnóstwo tytułów, które przecież chciałam przeczytać, jeśli je kupowałam! Niektóre czekają latami na swoją kolej. Własna książka ma tę zaletę, że można ją odłożyć, wrócić do niej za miesiąc, a nawet za rok. Nikt i nic nie goni.

Mam nadzieję, że uda mi się wyzwolić z pułapki nadmiaru, pośpiechu, konsumpcjonizmu. To kolejne już pole zmian w ciągu ostatnich miesięcy. Zmian, które mają prowadzić do zgubionej w pośpiechu równowagi.

czwartek, 10 grudnia 2020

"Wigilia Małgorzaty" India Desjardins

 Rok pierwszego wydania: 2014

Ocena: 5/6

 


 

 Długo się zastanawiałam, dla kogo jest ta książka. Piękne wydanie, bogato ilustrowane wskazywałoby, że skierowana jest raczej dla małego czytelnika. Jednak z klimatycznymi ilustracjami nie współgra trudny, choć krótki tekst. 

Małgorzata ma już ponad 80 lat. Przed nią kolejne samotne święta. Samotne raczej z wyboru, przynajmniej tak można by sądzić. Kobieta ma swoje rytuały. Kontakt z dziećmi ogranicza do rozmów przez telefon raz na kilka dni. Małgorzata stara się unikać sytuacji mogących doprowadzić do upadku lub innego wypadku, by nie przysparzać dzieciom problemów, albo co gorsza-nie być powodem ich poczucia winy. Rzadko wychodzi z domu, bo za drzwiami czai się mnóstwo niebezpieczeństw. W swoich czterech oswojonych ścianach czuje się bezpieczna.

Jednak wypadek, który ma miejsce w samą Wigilię przed domem Małgorzaty, zaburza stały rytm. Do jej życia i domu wkracza nieznajomy.

W okresie przedświątecznym skłonni jesteśmy raczej sięgać po słodkie, lukrowane powieści, pełne magii, miłości, koniecznie z happy endem. "Wigilia Małgorzaty" jest całkiem inna. Kieruje myśli ku starości, przemijaniu, samotności. Zwłaszcza teraz, w okresie pandemii, kiedy tyle starszych osób czuje się uwięzionych w swoich  mieszkaniach, duże wrażenie robią ilustracje przedstawiające samotną Małgorzatę w dużym, prawie pustym domu. Obserwujemy ją jakby z zewnątrz, jakbyśmy zaglądali przez okno. Małgorzata nie jest wyidealizowaną babunią, jakiej obraz tkwi w głowie niejednego czytelnika. Nie piecze pachnących pierniczków z roześmianymi wnukami pod błyszczącą choinką, nie pakuje stosów prezentów w kolorowe papiery. Ilustracje przedstawiają elegancką, szczupłą staruszkę w minimalistycznych, wręcz ascetycznych wnętrzach. A może ten obraz jest dużo prawdziwszy w dzisiejszych czasach? Może do takiego modelu świąt i rodziny powoli zmierzamy?

Krótka książeczka, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Zapadła w serce i myśli w tym innym" Adwencie...

poniedziałek, 9 listopada 2020

"Życie to jednak strata jest" Andrzej Stasiuk, Dorota Wodecka

 Rok pierwszego wydania: 2015

Ocena: 4,5/6

 


Już dawno pisałam, że lubię utwory Andrzeja Stasiuka, a jego poglądy są mi w jakiś sposób bliskie. Utwierdziła mnie w tym lektura wywiadu-rzeki, rozmowy pisarza z Dorotą Wodecką. Rozmowy poruszającej poważne, czasem trudne tematy: wiary, Boga, kościoła, tradycji, Żydów i Holokaustu, życia na wsi i w mieście, tolerancji. Stasiuk opowiada też o swojej codzienności, miłości, podróżach, przyjaciołach. Odbiera świat wszystkimi zmysłami, jest wrażliwy na przyrodę. Uciekł z miasta, pełnego bodźców, gdzie nie da się skupić i usłyszeć swoje myśli. Zaszył się na odludziu, w Beskidzie Niskim, by tam tworzyć, czuć i żyć. Zdecydował się na wolność, pozbawioną wszelkiej wygody, blichtru i prestiżu.

Stasiuk jest facetem twardo stąpającym po ziemi. Nie koloryzuje rzeczywistości, nie ubarwia wypowiedzi niepotrzebnymi przymiotnikami. Jego wypowiedzi uderzają prostotą, a jednocześnie głębią płynącą z doświadczenia.

środa, 4 listopada 2020

"Rozdarta zasłona" Maryla Szymiczkowa

Rok pierwszego wydania: 2016

Ocena: 4/6

 

Niespełna miesiąc temu przyglądałam się śledztwu profesorowej Szczupaczyńskiej  w domu Helclów.   Dziś po raz kolejny przeniosłam się do XIX -wiecznego Krakowa, by wraz z dostojną damą tropić kolejnego sprawcę zbrodni.

Tuż przed Wielkanocą na brzegu Wisły przed willą Rożnowskich znaleziono zwłoki młodej dziewczyny. Równocześnie pani Zofia ma nie lada problem: dopiero co przyuczona do służby Karolcia-znika, porzuca pracę z minuty na minutę, zostawia wszystkie swoje rzeczy i ucieka za granicę z niedawno poznanym narzeczonym. To wydarzenie, jakże brzemienne w skutki, zwłaszcza przed świętami, na pewno zajęłoby tak uwagę profesorowej, że nie miałaby już czasu na interesowanie się morderstwem, gdyby nie fakt, że w prosektorium nieszczęsna ofiara zostaje zidentyfikowana jako...zaginiona Karolcia właśnie! Odpowiednie służby szybko namierzają mordercę i nawet go likwidują ;) I tu sprawa mogłaby pójść w zapomnienie, niewinna śmierć została pomszczona. Jednak w ciągu kilku kolejnych miesięcy służąca państwa Szczupaczyńskich trzy razy napotyka w przypadkowym tłumie mężczyznę, który uwodził Karolcię i posługiwał się nie swoimi wizytówkami i nazwiskiem! Profesorowa zdecydowanie musi wkroczyć do akcji, by odnaleźć prawdziwego sprawcę śmierci jej podwładnej!

W tej części trylogii jeszcze mniej miejsca niż w poprzedniej zajmuje wątek sensacyjny. Za to poznajemy jeszcze więcej szczegółów życia Krakowa z końca XIX wieku. Tym razem zagłębiamy się w mroczne uliczki, na których osoby pokroju profesorowej nigdy nie powinny chadzać. Otwiera się przed nami światek panienek lekkich obyczajów, z którymi profesorowa nigdy w życiu nie powinna mieć nic wspólnego. A jednak to właśnie z ich drogami przecinają się jej drogi w poszukiwaniu śladów mordercy.

W powieści poruszony jest  bardzo ważny temat rodzącej się emancypacji kobiet. Spotkania feministek, otwarcie pierwszej w Krakowie szkoły żeńskiej, zapędy kobiet do zdobywania wiedzy na uniwersytecie-wprawiały ówczesnych mężczyzn w stan zadziwienia i zgorszenia. Wykładowcy akademiccy i urzędnicy na spotkaniach towarzyskich wymieniają się informacjami, jakie to zgubne skutki dla zdrowia kobiet będzie miała edukacja. Ba, wyjaśniają  w sposób naukowy, jak wykształcenie zaburza funkcjonowanie poszczególnych układów w ciele kobiety i prowadzi do...niepłodności!

Podobnie jak poprzednią część, czyta się szybko przyjemnie ze względu na dużą dawkę humoru i lekki język. Jednak drugi tom o profesorowej Szczupaczyńskiej jest bardziej mroczny, dotyka poważnych i trudnych tematów. Przed oczami czytelnika zostaje rozdarta kolorowa zasłona kryjąca brutalne tajemnice miasta.