Rok pierwszego wydania: 2018
Ocena: 4,5/6
Nie ma. Ojca. Siostry. Domu. Wspomnień. Rzeźby. Widelczyków do serów. Kota.
W życiu każdego był moment, w którym "nie ma" dało się mocno odczuć. Było takie "nie ma", które pociągnęło za sobą kolejne wydarzenia. Zdeterminowało przyszłość. A może było ważne tylko w danej chwili.
Mariusz Szczygieł rozmawia z różnymi osobami, młodymi i starymi, w różnych krajach. O tym, czego "nie ma" w ich życiu i jakie znaczenie ma ten brak.
Są tu reportaże bardzo ciekawe, wciągające. Są zaskakujące. Są i takie nie dające się szybko zapomnieć. Ale są też nużące. Nie do końca zrozumiałe. Mało ważne. Długie i króciutkie. Smutne i budujące. Dotyczące przeszłości i współczesne. Jednak wszystkie warte przeczytania.
poniedziałek, 29 czerwca 2020
piątek, 26 czerwca 2020
"Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę" Sumia Sukkar
Rok pierwszego wydania: 2017
Ocena: 4/6
Jest tyle książek o II wojnie światowej. I beletrystyki, i pamiętników, i dokumentów. Każą nam je czytać już w szkole podstawowej jako lektury. Budują w głowie obrazy jakiejś odległej wojny. Kiedyś-to był inny świat, inni ludzie, inne czasy...
A tu - powieść o wojnie, która teraz i za miedzą...
O wojnie domowej w Syrii, o sytuacji w Aleppo słyszeli chyba wszyscy. Były to jednak relacje głównie medialne, obserwacje z zewnątrz. Sumia Sukkar przedstawiła wojnę od środka. Widzianą oczami młodego, 14-letniego człowieka, praktycznie jeszcze dziecka...
Adam ma zespół Aspergera. Odbiera świat nieco inaczej, bardziej intensywnie. Emocjom nadaje kolory. Przeżycia przekłada na malowane przez siebie obrazy.
Mimo panującego reżimu, protestów na ulicach, śmierci mamy, życie Adama płynęło dość spokojnie i przewidywalnie pod czujnym okiem i opieką starszej siostry. Poczucie bezpieczeństwa i stabilizacja runęły wraz z pierwszymi zbombardowanymi budynkami. Normalne życie zniknęło pod grubą warstwą okrywającego wszystko pyłu. Rozumienie świata umarło wraz ze śmiercią brata, przeszytego ośmioma kulami.
Relacja Adama i jego starszej siostry Yasminy z pierwszych miesięcy wojny po prostu poraża czytelnika. Opowieść staje się chwilami tak trudna do przyjęcia, że musiałam odłożyć książkę, żeby móc uspokoić emocje. Mimo, że książka napisana jest prostym językiem, idealnie dopasowanym do sposobu myślenia i porozumiewania się 14-latka, doskonale oddaje emocje. Można dosłownie poczuć zapach krwi na ulicy Aleppo, głód i burczenie w brzuchu, strach i panikę po wybuchu bomb...Obraz porwanej i torturowanej dziewczyny jest chyba jednym z mocniejszych w literaturze wojennej...
Niech nie zmyli nikogo okładka i wiek bohatera. To nie jest powieść dla dzieci ani młodzieży. Brutalna w swym przekazie, będąca bolesnym świadectwem tego, co się działo w Syrii, jest trudna do uniesienia nawet dla dorosłego czytelnika...
Ocena: 4/6
Jest tyle książek o II wojnie światowej. I beletrystyki, i pamiętników, i dokumentów. Każą nam je czytać już w szkole podstawowej jako lektury. Budują w głowie obrazy jakiejś odległej wojny. Kiedyś-to był inny świat, inni ludzie, inne czasy...
A tu - powieść o wojnie, która teraz i za miedzą...
O wojnie domowej w Syrii, o sytuacji w Aleppo słyszeli chyba wszyscy. Były to jednak relacje głównie medialne, obserwacje z zewnątrz. Sumia Sukkar przedstawiła wojnę od środka. Widzianą oczami młodego, 14-letniego człowieka, praktycznie jeszcze dziecka...
Adam ma zespół Aspergera. Odbiera świat nieco inaczej, bardziej intensywnie. Emocjom nadaje kolory. Przeżycia przekłada na malowane przez siebie obrazy.
Mimo panującego reżimu, protestów na ulicach, śmierci mamy, życie Adama płynęło dość spokojnie i przewidywalnie pod czujnym okiem i opieką starszej siostry. Poczucie bezpieczeństwa i stabilizacja runęły wraz z pierwszymi zbombardowanymi budynkami. Normalne życie zniknęło pod grubą warstwą okrywającego wszystko pyłu. Rozumienie świata umarło wraz ze śmiercią brata, przeszytego ośmioma kulami.
Relacja Adama i jego starszej siostry Yasminy z pierwszych miesięcy wojny po prostu poraża czytelnika. Opowieść staje się chwilami tak trudna do przyjęcia, że musiałam odłożyć książkę, żeby móc uspokoić emocje. Mimo, że książka napisana jest prostym językiem, idealnie dopasowanym do sposobu myślenia i porozumiewania się 14-latka, doskonale oddaje emocje. Można dosłownie poczuć zapach krwi na ulicy Aleppo, głód i burczenie w brzuchu, strach i panikę po wybuchu bomb...Obraz porwanej i torturowanej dziewczyny jest chyba jednym z mocniejszych w literaturze wojennej...
Niech nie zmyli nikogo okładka i wiek bohatera. To nie jest powieść dla dzieci ani młodzieży. Brutalna w swym przekazie, będąca bolesnym świadectwem tego, co się działo w Syrii, jest trudna do uniesienia nawet dla dorosłego czytelnika...
wtorek, 16 czerwca 2020
"Pamiętnik księgarza" S. Bythell
Rok pierwszego wydania: 2017
Ocena: 3,5/6
Odkąd pamiętam, byłam otoczona książkami. W rodzinnym domu w każdym pokoju stały na półkach książki. Uwielbiałam je oglądać, układać, przestawiać, a nawet bawiłam się w bibliotekę i nadawałam książkom numery, wpisane ołówkiem na pierwszej stronie:)
Gdy dorosłam, marzyłam o własnej księgarni. Malutkiej, klimatycznej. Moje pragnienia podsycały amerykańskie komedie romantyczne, których bohaterowie prowadzili takie właśnie księgarnie.
Niestety, ze względów rynkowych marzenia nie udało się zrealizować. Ale w to czułe miejsce w mojej duszy uderzyła książka "Pamiętnik księgarza".
Autor, były prawnik, przed wieloma laty, pod wpływem impulsu, kupił podupadający antykwariat w małym miasteczku w Szkocji. Właściwie nie miał takiego zamiaru. Przyjechał tylko w odwiedziny do rodziców, ale po wizycie w antykwariacie i zakupie kilku książek, wyszedł z niego już jako właściciel...
W Wigtown jest tylko jeden sklep spożywczy, jedna poczta, za to aż kilkanaście księgarni i antykwariatów! Miasteczko, zamieszkane na stałe przez ok. 900 osób, od dwóch dekad nosi dumne miano szkockiego „miasta książek”. Od 1999 roku odbywa się tu coroczny Wigtown Book Festival, który w 2018 roku odwiedziło ok. 29 tys osób!
Bythell opisuje swoją roczną pracę w "The Bookshop" w pamiętniku, a raczej dzienniku. Inspiracją stał się dla niego esej George’a Orwella z 1936 r. pod tytułem Bookshop Memories. Każdy dzień rozpoczyna zapisaniem ilości zamówień internetowych i tych zrealizowanych, a kończy stanem kasy i liczbą klientów. Pomiędzy tymi liczbami zawiera uwagi na temat zachowań klientów, relacjonuje spotkania i lokalne wydarzenia. Opowiada o wyprawach po nowe zbiory i o tym, że praca księgarza wcale nie jest taka łatwa i dochodowa, jak by się wydawało.
Zapiski to raczej suche fakty, notatki, niż zwierzenia. Czytelnik nie znajdzie tu opisu emocji autora.
Choć książka nie ma porywającej akcji, choć momentami powtarzalność sytuacji może nużyć, choć jest dość monotonna, to czyta się ją bardzo sympatycznie. Zwłaszcza mole książkowe poczują się dobrze między regałami uroczego antykwariatu "z duszą" w towarzystwie jego właściciela-pasjonaty.
Jedyne, co dla mnie było minusem, to fakt, że przewijające się tytuły z antykwarycznych zasobów należą głównie do literatury angielskiej i są mi nieznane. Ale przecież trudno, żeby w małym, szkockim miasteczku, nawet słynącym z ilości księgarni i antykwariatów, sprzedawano polską literaturę ;) Pod tym względem bardzo ciepło wspominam książkę "Przyślę panu list i klucz", której bohaterowie zaczytywali się w Sienkiewiczu czy Żeromskim;)
Po lekturze utkwiła mi w głowie jedna myśl: kiedy będę odwiedzała księgarnie czy antykwariaty, postaram się nie wychodzić z pustymi rękami ;)
Ocena: 3,5/6
Odkąd pamiętam, byłam otoczona książkami. W rodzinnym domu w każdym pokoju stały na półkach książki. Uwielbiałam je oglądać, układać, przestawiać, a nawet bawiłam się w bibliotekę i nadawałam książkom numery, wpisane ołówkiem na pierwszej stronie:)
Gdy dorosłam, marzyłam o własnej księgarni. Malutkiej, klimatycznej. Moje pragnienia podsycały amerykańskie komedie romantyczne, których bohaterowie prowadzili takie właśnie księgarnie.
Niestety, ze względów rynkowych marzenia nie udało się zrealizować. Ale w to czułe miejsce w mojej duszy uderzyła książka "Pamiętnik księgarza".
Autor, były prawnik, przed wieloma laty, pod wpływem impulsu, kupił podupadający antykwariat w małym miasteczku w Szkocji. Właściwie nie miał takiego zamiaru. Przyjechał tylko w odwiedziny do rodziców, ale po wizycie w antykwariacie i zakupie kilku książek, wyszedł z niego już jako właściciel...
W Wigtown jest tylko jeden sklep spożywczy, jedna poczta, za to aż kilkanaście księgarni i antykwariatów! Miasteczko, zamieszkane na stałe przez ok. 900 osób, od dwóch dekad nosi dumne miano szkockiego „miasta książek”. Od 1999 roku odbywa się tu coroczny Wigtown Book Festival, który w 2018 roku odwiedziło ok. 29 tys osób!
Bythell opisuje swoją roczną pracę w "The Bookshop" w pamiętniku, a raczej dzienniku. Inspiracją stał się dla niego esej George’a Orwella z 1936 r. pod tytułem Bookshop Memories. Każdy dzień rozpoczyna zapisaniem ilości zamówień internetowych i tych zrealizowanych, a kończy stanem kasy i liczbą klientów. Pomiędzy tymi liczbami zawiera uwagi na temat zachowań klientów, relacjonuje spotkania i lokalne wydarzenia. Opowiada o wyprawach po nowe zbiory i o tym, że praca księgarza wcale nie jest taka łatwa i dochodowa, jak by się wydawało.
Zapiski to raczej suche fakty, notatki, niż zwierzenia. Czytelnik nie znajdzie tu opisu emocji autora.
Choć książka nie ma porywającej akcji, choć momentami powtarzalność sytuacji może nużyć, choć jest dość monotonna, to czyta się ją bardzo sympatycznie. Zwłaszcza mole książkowe poczują się dobrze między regałami uroczego antykwariatu "z duszą" w towarzystwie jego właściciela-pasjonaty.
Jedyne, co dla mnie było minusem, to fakt, że przewijające się tytuły z antykwarycznych zasobów należą głównie do literatury angielskiej i są mi nieznane. Ale przecież trudno, żeby w małym, szkockim miasteczku, nawet słynącym z ilości księgarni i antykwariatów, sprzedawano polską literaturę ;) Pod tym względem bardzo ciepło wspominam książkę "Przyślę panu list i klucz", której bohaterowie zaczytywali się w Sienkiewiczu czy Żeromskim;)
Po lekturze utkwiła mi w głowie jedna myśl: kiedy będę odwiedzała księgarnie czy antykwariaty, postaram się nie wychodzić z pustymi rękami ;)
wtorek, 2 czerwca 2020
"Msza za miasto Arras" Andrzej Szczypiorski
Rok pierwszego wydania: 1971
Ocena: 6/6
Kolejna z książek proponowanych w kanonie książek Gazety Wyborczej.
Zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Przez dwa dni po jej zakończeniu nie byłam w stanie czytać nic nowego.
Rok 1458 roku. W Arras wybucha zaraza. Bramy miasta zostają zamknięte, pilnuje ich straż, tym samym jego mieszkańcy zostali odcięci od świata. Szybko zaczyna brakować jedzenia. Głód i izolacja budzą w umysłach ludzi dziwne myśli. Wychodzi z nich prawdziwa natura, dotąd skrywana, milcząca. Upadają wszelkie wartości. Niektórzy doznają objawień. Mnisi wychodzą z klasztorów i oddają się rozpuście. Dochodzi do dramatycznych aktów kanibalizmu. Co zaskakujące - "każdy człowiek w Arras miał wtenczas w zanadrzu roztropne wyjaśnienie swej metamorfozy." (str. 54)
Gdy zaraza wygasła równie nagle, jak wybuchła, mieszkańców miasta ogarnia wstyd. "Ci co wiedli dysputy ze świętymi patronami - teraz szydzili z niebios, ci zaś, którzy wygrażali Bogu -biczowali się przed wrotami kościołów" (str 55). Powoli wracała równowaga. Jednak "Dla niektórych wstyd był czymś trudniejszym do zniesienia niżeli zaraza" (str 55). Miasto potrzebowało oczyszczenia. A co najłatwiej usprawiedliwia? Znalezienie winnego. Po trzech latach od zarazy sukiennikowi padł koń, młody, zdrowy i zadbany. Ktoś ponoć widział, jak Żyd Celus rzucił przekleństwo na dom sukiennika. To wydarzenie ruszyło machinę. Mieszkańcy Arras znaleźli winnych zarazie: to Żydzi, którzy obrazili Boga herezjami, czarami...Rada wydała wyrok. Pierwszy, a potem kolejne. Zapłonęły stosy. Przyjaciele zaczęli wydawać przyjaciół na śmierć. Bo okazało się, że wielu było zamieszanych w niecne czyny...Ten się wywyższał, a tamten w czasie zarazy dzielił żywnością z Żydami...
Na czele wymierzającej sprawiedliwość Rady stał biskup Albert, pragnący zniszczyć siedlisko bestii, przywrócić mieszkańcom ich człowieczeństwo. Przekonany o tym, że ludzie w Arras niczego tak nie pragnęli jak zmiany, chciał, by przez poznanie lęku zrozumieli sens spokoju, przez zasmakowanie diabelstwa zapragnęli Boga, przez osiągnięcie dna nietrwałości, uznali wartości nieprzemijające.
Po śmierci Alberta, do miasta przybył książę Dawid, by odprawić nabożeństwo odpuszczające grzechy, zmazać winy i błogosławić miastu. "Co się stało, nie stało się, a co było, nie było!
Wydarzenia relacjonuje młody Jan, który uciekł z Arras do Brugii. To monolog, oszczędny w słowa, a jednak budzący mnóstwo emocji!
Mechanizmy psychiczne rządzące zachowaniami ludzi w sytuacji wielkiego zagrożenia - to to, co najbardziej mną wstrząsnęło. Prawdziwe oblicze ludzkiej natury, wciśniętej w konwenanse życia społecznego, szukanie usprawiedliwienia, winnego, a wreszcie odpowiedź na pytanie: czy dobrze jest zapomnieć o tym, co było złe? I czy tak naprawdę człowiek chce o tym zapomnieć? Czy potrafi?
Ale są tu i inne prawdy, które mimo upływu lat, nie tracą na aktualności. Choćby ta: "Pragnienie jednomyślności wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty" (str 136).
Mocna książka. Trudna. Ważna.
Ocena: 6/6
Kolejna z książek proponowanych w kanonie książek Gazety Wyborczej.
Zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Przez dwa dni po jej zakończeniu nie byłam w stanie czytać nic nowego.
Rok 1458 roku. W Arras wybucha zaraza. Bramy miasta zostają zamknięte, pilnuje ich straż, tym samym jego mieszkańcy zostali odcięci od świata. Szybko zaczyna brakować jedzenia. Głód i izolacja budzą w umysłach ludzi dziwne myśli. Wychodzi z nich prawdziwa natura, dotąd skrywana, milcząca. Upadają wszelkie wartości. Niektórzy doznają objawień. Mnisi wychodzą z klasztorów i oddają się rozpuście. Dochodzi do dramatycznych aktów kanibalizmu. Co zaskakujące - "każdy człowiek w Arras miał wtenczas w zanadrzu roztropne wyjaśnienie swej metamorfozy." (str. 54)
Gdy zaraza wygasła równie nagle, jak wybuchła, mieszkańców miasta ogarnia wstyd. "Ci co wiedli dysputy ze świętymi patronami - teraz szydzili z niebios, ci zaś, którzy wygrażali Bogu -biczowali się przed wrotami kościołów" (str 55). Powoli wracała równowaga. Jednak "Dla niektórych wstyd był czymś trudniejszym do zniesienia niżeli zaraza" (str 55). Miasto potrzebowało oczyszczenia. A co najłatwiej usprawiedliwia? Znalezienie winnego. Po trzech latach od zarazy sukiennikowi padł koń, młody, zdrowy i zadbany. Ktoś ponoć widział, jak Żyd Celus rzucił przekleństwo na dom sukiennika. To wydarzenie ruszyło machinę. Mieszkańcy Arras znaleźli winnych zarazie: to Żydzi, którzy obrazili Boga herezjami, czarami...Rada wydała wyrok. Pierwszy, a potem kolejne. Zapłonęły stosy. Przyjaciele zaczęli wydawać przyjaciół na śmierć. Bo okazało się, że wielu było zamieszanych w niecne czyny...Ten się wywyższał, a tamten w czasie zarazy dzielił żywnością z Żydami...
Na czele wymierzającej sprawiedliwość Rady stał biskup Albert, pragnący zniszczyć siedlisko bestii, przywrócić mieszkańcom ich człowieczeństwo. Przekonany o tym, że ludzie w Arras niczego tak nie pragnęli jak zmiany, chciał, by przez poznanie lęku zrozumieli sens spokoju, przez zasmakowanie diabelstwa zapragnęli Boga, przez osiągnięcie dna nietrwałości, uznali wartości nieprzemijające.
Po śmierci Alberta, do miasta przybył książę Dawid, by odprawić nabożeństwo odpuszczające grzechy, zmazać winy i błogosławić miastu. "Co się stało, nie stało się, a co było, nie było!
Wydarzenia relacjonuje młody Jan, który uciekł z Arras do Brugii. To monolog, oszczędny w słowa, a jednak budzący mnóstwo emocji!
Mechanizmy psychiczne rządzące zachowaniami ludzi w sytuacji wielkiego zagrożenia - to to, co najbardziej mną wstrząsnęło. Prawdziwe oblicze ludzkiej natury, wciśniętej w konwenanse życia społecznego, szukanie usprawiedliwienia, winnego, a wreszcie odpowiedź na pytanie: czy dobrze jest zapomnieć o tym, co było złe? I czy tak naprawdę człowiek chce o tym zapomnieć? Czy potrafi?
Ale są tu i inne prawdy, które mimo upływu lat, nie tracą na aktualności. Choćby ta: "Pragnienie jednomyślności wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty" (str 136).
Mocna książka. Trudna. Ważna.
wtorek, 19 maja 2020
"Strupki" Paulina Jóźwik
Rok pierwszego wydania: 2019
Ocena: 5/6
"Patrzę na rysunek i wiem, że bez babki nie byłabym sobą"(str. 13)
To zdanie poruszyło we mnie bardzo czułą stronę. Gdy je przeczytałam, stwierdziłam, że to może być ważna książka.
Historia banalna. Pola i Irena są eurosierotami. Wychowuje je babka na zapadłej wsi. Są sobie bliskie. Jednak gdy Pola dostaje się na studia i wyjeżdża do miasta, to jest to jednocześnie ucieczka. Niby ma wrócić za dwa tygodnie, ale te przeciągają się na miesiące, a potem lata. Coraz rzadziej pojawia się na wsi. Tym bardziej, kiedy babka zaczyna tracić pamięć, a wreszcie przestaje ją poznawać. Opieka nad babką spada na Irenę. Wreszcie Pola dostaję wiadomość, której się spodziewała: babka zmarła. "Płakałam po niej od lat. Dlatego tamtego ranka, kiedy w słuchawce rozległa się cisza, nie wiedziałam, czy mam w sobie jeszcze łzy"(str.18)
Pola przyjeżdża na pogrzeb. Ze strzępków wspomnień próbuje przywołać babkę taką, jaką kochała, zanim ta stała się obcą kobietą bez pamięci.
Równocześnie powraca historia Stefka, zaginionego brata babki, którego widmo nawiedzało ją przed śmiercią.Ludzie na wsi się zmienili, czas upłynął i nie da się tego nie zauważyć. Jak w tym wszystkim odnaleźć siebie? I w ogóle co to znaczy? Pola, jak sama mówi, czuje, że ma stare serce w młodym ciele. Nie ułożyła sobie życia w mieście, wciąż jest sama. Wizyta na wsi wywołuje obrazy w jej pamięci. "Tak będzie wyglądało moje życie. Przeżyję je, trzymając za rękę wspomnienia, które w ukryciu pielęgnowałam" (str. 134)
To opowieść o emocjach. O tym, co siedzi w człowieku latami. O dojrzałości. O znaczeniu podstawowych pojęć, takich jak dom, rodzina, korzenie. Daje czytelnikowi szansę na zastanowienie się, zdefiniowanie pewnych kwestii w sobie.
"Dom to miejsce, gdzie pachnie powrotami. Gdzie ktoś pyta, dokąd idziesz i kiedy wrócisz" (str. 31)
"Powoli oddalaliśmy się od siebie. Rodzina to przecież jedna komórka, twór, który potrafi się zjednoczyć w najcięższych chwilach. Nieprawda." (str 103)
"Patrzyłam na nasze odbicia, zastanawiając się, ile musi minąć czasu, żeby spojrzeć w lustro i zobaczyć w nim siebie. Ile musi minąć czasu, żeby mieć już pewność, kim naprawdę się jest." (str.255)
"To jest mój dom. Nawet gdy jest ciemny. Gdy od niego uciekam, żeby wrócić. (...) Mój dom to wielkie dziecko, które noszę ze sobą na plecach. Karmię je życiem, a ono kurczowo trzyma mnie za szyję i szepcze, że bez tego miejsca nie istnieję" (str. 255)
Mimo, że to debiut autorki, widać w nim dobry styl i kunszt.
Myślę, że zapadła we mnie ta powieść. Nie uleci zbyt szybko. To jedna z tych, które odkładają się w zakamarkach duszy. Po latach można nie pamiętać szczegółów, ale pozostaje sens.
Ocena: 5/6
"Patrzę na rysunek i wiem, że bez babki nie byłabym sobą"(str. 13)
To zdanie poruszyło we mnie bardzo czułą stronę. Gdy je przeczytałam, stwierdziłam, że to może być ważna książka.
Historia banalna. Pola i Irena są eurosierotami. Wychowuje je babka na zapadłej wsi. Są sobie bliskie. Jednak gdy Pola dostaje się na studia i wyjeżdża do miasta, to jest to jednocześnie ucieczka. Niby ma wrócić za dwa tygodnie, ale te przeciągają się na miesiące, a potem lata. Coraz rzadziej pojawia się na wsi. Tym bardziej, kiedy babka zaczyna tracić pamięć, a wreszcie przestaje ją poznawać. Opieka nad babką spada na Irenę. Wreszcie Pola dostaję wiadomość, której się spodziewała: babka zmarła. "Płakałam po niej od lat. Dlatego tamtego ranka, kiedy w słuchawce rozległa się cisza, nie wiedziałam, czy mam w sobie jeszcze łzy"(str.18)
Pola przyjeżdża na pogrzeb. Ze strzępków wspomnień próbuje przywołać babkę taką, jaką kochała, zanim ta stała się obcą kobietą bez pamięci.
Równocześnie powraca historia Stefka, zaginionego brata babki, którego widmo nawiedzało ją przed śmiercią.Ludzie na wsi się zmienili, czas upłynął i nie da się tego nie zauważyć. Jak w tym wszystkim odnaleźć siebie? I w ogóle co to znaczy? Pola, jak sama mówi, czuje, że ma stare serce w młodym ciele. Nie ułożyła sobie życia w mieście, wciąż jest sama. Wizyta na wsi wywołuje obrazy w jej pamięci. "Tak będzie wyglądało moje życie. Przeżyję je, trzymając za rękę wspomnienia, które w ukryciu pielęgnowałam" (str. 134)
To opowieść o emocjach. O tym, co siedzi w człowieku latami. O dojrzałości. O znaczeniu podstawowych pojęć, takich jak dom, rodzina, korzenie. Daje czytelnikowi szansę na zastanowienie się, zdefiniowanie pewnych kwestii w sobie.
"Dom to miejsce, gdzie pachnie powrotami. Gdzie ktoś pyta, dokąd idziesz i kiedy wrócisz" (str. 31)
"Powoli oddalaliśmy się od siebie. Rodzina to przecież jedna komórka, twór, który potrafi się zjednoczyć w najcięższych chwilach. Nieprawda." (str 103)
"Patrzyłam na nasze odbicia, zastanawiając się, ile musi minąć czasu, żeby spojrzeć w lustro i zobaczyć w nim siebie. Ile musi minąć czasu, żeby mieć już pewność, kim naprawdę się jest." (str.255)
"To jest mój dom. Nawet gdy jest ciemny. Gdy od niego uciekam, żeby wrócić. (...) Mój dom to wielkie dziecko, które noszę ze sobą na plecach. Karmię je życiem, a ono kurczowo trzyma mnie za szyję i szepcze, że bez tego miejsca nie istnieję" (str. 255)
Mimo, że to debiut autorki, widać w nim dobry styl i kunszt.
Myślę, że zapadła we mnie ta powieść. Nie uleci zbyt szybko. To jedna z tych, które odkładają się w zakamarkach duszy. Po latach można nie pamiętać szczegółów, ale pozostaje sens.
poniedziałek, 18 maja 2020
"Początek" Andrzej Szczypiorski
Rok pierwszego wydania: 1986
Ocena: 5/6
We wspomnianym w poprzednim wpisie kanonie książek Gazety Wyborczej widnieje m.in. "Msza za miasto Arras" A. Szczypiorskiego. Nie miałam akurat dostępu do tej książki, ale przypomniała mi się inna powieść tego autora-"Początek", lektura z czasów licealnych, która zapisała się w mojej pamięci jako wyjątkowo dobra. Akurat tę pozycję mam na swojej półce. Postanowiłam przypomnieć sobie jej treść po tylu latach.
I tym razem się nie zawiodłam. Zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie po raz kolejny:)
Ta powieść przypomina mi puzzle. Albo kalejdoskop z kolorowymi szkiełkami, w którym każdy ruch zmienia widziany obraz.
Mamy tu wielu bohaterów, Żydów, Polaków, Niemców. Poznajemy ich w czasie II wojny, niedługo przed wybuchem powstania w getcie warszawskim. Wszystkich łączą delikatne nici relacji, bliższych i dalszych. W każdym przypadku autor zaprasza czytelnika w podróż w przyszłość, by pokazać losy danej osoby za 5, 10 czy 20 lat. W ten sposób dowiadujemy się, jakie znaczenie choćby dla psychiki czy życiowych wyborów będzie miało to, co wydarza się w danej chwili. Być może dzięki temu dramaty bohaterów są odbierane jakby z dystansu. Już wiem, że Żydówka aresztowana przez gestapo i uwolniona dzięki łańcuszkowi znajomych przez Niemca, za kolejne 30 lat siedząc w paryskiej kafejce, prawie nie będzie pamiętała o tym wydarzeniu, które w tej chwili wydaje się bardzo traumatyczne i zmieniające życie...Ale przy okazji zapomni też o grupie oddanych jej sprawie osób, niektórych-nieznanych jej nawet, dzięki którym może w tej kafejce cieszyć się życie, słońcem i smakiem kawy...
Powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wydawało by się-ot, splot wielu historyjek. Nie ma tu porywającej fabuły, przykuwającej uwagę. Jednak dzięki wiedzy o przyszłości bohaterów, nasuwa się mnóstwo refleksji. Rodzą się pytania, na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Kto jest prawdziwym bohaterem? A kto wart potępienia? Jakie wartości są nadrzędne w stosunku do innych? Czyje decyzje są godne pochwały? I kto powinien zapisać się w zbiorowej pamięci? Szczypiorski ukazuje różne oblicza ludzkie. Nazywa rzeczy po imieniu. Daleki jest od patosu. Nie boi się wywołać w czytelnik negatywnych emocji, bólu.
To bardzo ważna i mocna książka. O człowieczeństwie.
Ocena: 5/6
We wspomnianym w poprzednim wpisie kanonie książek Gazety Wyborczej widnieje m.in. "Msza za miasto Arras" A. Szczypiorskiego. Nie miałam akurat dostępu do tej książki, ale przypomniała mi się inna powieść tego autora-"Początek", lektura z czasów licealnych, która zapisała się w mojej pamięci jako wyjątkowo dobra. Akurat tę pozycję mam na swojej półce. Postanowiłam przypomnieć sobie jej treść po tylu latach.
I tym razem się nie zawiodłam. Zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie po raz kolejny:)
Ta powieść przypomina mi puzzle. Albo kalejdoskop z kolorowymi szkiełkami, w którym każdy ruch zmienia widziany obraz.
Mamy tu wielu bohaterów, Żydów, Polaków, Niemców. Poznajemy ich w czasie II wojny, niedługo przed wybuchem powstania w getcie warszawskim. Wszystkich łączą delikatne nici relacji, bliższych i dalszych. W każdym przypadku autor zaprasza czytelnika w podróż w przyszłość, by pokazać losy danej osoby za 5, 10 czy 20 lat. W ten sposób dowiadujemy się, jakie znaczenie choćby dla psychiki czy życiowych wyborów będzie miało to, co wydarza się w danej chwili. Być może dzięki temu dramaty bohaterów są odbierane jakby z dystansu. Już wiem, że Żydówka aresztowana przez gestapo i uwolniona dzięki łańcuszkowi znajomych przez Niemca, za kolejne 30 lat siedząc w paryskiej kafejce, prawie nie będzie pamiętała o tym wydarzeniu, które w tej chwili wydaje się bardzo traumatyczne i zmieniające życie...Ale przy okazji zapomni też o grupie oddanych jej sprawie osób, niektórych-nieznanych jej nawet, dzięki którym może w tej kafejce cieszyć się życie, słońcem i smakiem kawy...
Powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wydawało by się-ot, splot wielu historyjek. Nie ma tu porywającej fabuły, przykuwającej uwagę. Jednak dzięki wiedzy o przyszłości bohaterów, nasuwa się mnóstwo refleksji. Rodzą się pytania, na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Kto jest prawdziwym bohaterem? A kto wart potępienia? Jakie wartości są nadrzędne w stosunku do innych? Czyje decyzje są godne pochwały? I kto powinien zapisać się w zbiorowej pamięci? Szczypiorski ukazuje różne oblicza ludzkie. Nazywa rzeczy po imieniu. Daleki jest od patosu. Nie boi się wywołać w czytelnik negatywnych emocji, bólu.
To bardzo ważna i mocna książka. O człowieczeństwie.
piątek, 15 maja 2020
"Zawsze mieszkałyśmy w zamku" Shirley Jackson
Rok pierwszego wydania: 1962
Ocena: 5/6
"Książki. Magazyn do czytania" Gazety Wyborczej, wychodząc na przeciw sytuacji epidemiologicznej, stworzył kanon 25 książek, mających leczyć strach. 25 znanych osób ze świata literatury wybrało literackie arcydzieła, zarówno klasyczne jak i całkiem nowe, które zawładnęły ich sercami i stały się ważne w trudnym czasie.
Jedną z pozycji, jakie zwróciły moją uwagę, także magiczną okładką, jest powieść "Zawsze mieszkałyśmy w zamku". Korzystając z faktu ponownego otwarcia bibliotek w pandemii, miałam okazję szybko po nią sięgnąć.
I zostałam zaskoczona, wciągnięta, wessana wręcz w tajemniczy, gotycki klimat wielkiego domu w małym miasteczku gdzieś w Nowej Anglii!
18-letnia Mary Katherine Blackwood mieszka ze starszą siostrą i leciwym, niepełnosprawnym stryjem w ogromnej, rodzinnej posiadłości. Szybko dowiadujemy się, że jeszcze kilka lat wcześniej rodzina liczyła 7 osób, jednak pewnego wieczoru nieznany sprawca dosypał arszeniku do cukru i jagody nim posypane były ostatnim posiłkiem dla czwórki lokatorów. Wuj zjadł cukru znikomą ilość, dlatego tylko wyszedł z kolacji z życiem, jednak od tego czasu porusza się na wózku. O dziwo, deseru nie spróbowała Constance, starsza z dziewcząt, zajmująca się w domu gotowaniem i to ją od razu posądzono o morderstwo. Młodsza, Mary, za karę została odesłana do łóżka bez kolacji...
Constance została szybko uniewinniona, jednak od tego tragicznego dnia nie opuszcza w ogóle posiadłości. Merricat, chroniąca starszą siostrę przed światem, dwa razy w tygodniu wychodzi do miasteczka po zakupy i książki z biblioteki. Jednak spotyka się tam z taką nienawiścią lokalnej społeczności, że szybko wraca za mury, by znaleźć się w bezpiecznym świecie. Młodym kobietom towarzysz staruszek, którym opiekuje się Constance. Wuj wytrwale spisuje najdrobniejsze szczegóły ostatniego dnia życia najbliższych, choć demencja nie raz zaciera mu świadomość.
Cała trójka żyje głównie wspomnieniami tragicznego wydarzenia. Tworzą rodzaj dziwnej idylli. Mają swoje rytuały, codzienność stała się obłaskawiona, przewidywalna i dobrze znana. Aż do dnia, kiedy w drzwiach staje nieznany kuzyn Charles. Z jednej strony oferuje swą pomoc, deklaruje chęć opieki nad kuzynkami, z drugiej - zachłannie przegląda cenne przedmioty zmarłych. Uruchamia też demony w głowach Blacwoodów, co prowadzi do kolejnej tragedii...
Powieść jest rewelacyjna! Wydarzenia są tylko pretekstem do stworzenia portretów bohaterów. Obsesje, natręctwa bohaterek determinują sposób ich życia. Każda z nich znajduje swój sposób ucieczki od świata. Trucizna, kompulsywne gotowanie, skrzydlaty koń, który zabiera Mary na księżyc, magiczne słowa chroniące przez zmianą i nieszczęściem - te elementy psychiki mieszkańców zamku budują klimat grozy i wręcz hipnotyzują czytelnika. A w tym wszystkim jakże silne siostrzane uczucie, zbudowane w izolacji na nietypowym fundamencie.
Nie ma tu zbędnych słów, opisów, można powiedzieć, że opowieść jest esencją treści.
Czyta się jednym tchem! Zapiera dech i jeszcze chwilę po zamknięciu książki trudno nabrać powietrza w płuca.
Ocena: 5/6
"Książki. Magazyn do czytania" Gazety Wyborczej, wychodząc na przeciw sytuacji epidemiologicznej, stworzył kanon 25 książek, mających leczyć strach. 25 znanych osób ze świata literatury wybrało literackie arcydzieła, zarówno klasyczne jak i całkiem nowe, które zawładnęły ich sercami i stały się ważne w trudnym czasie.
Jedną z pozycji, jakie zwróciły moją uwagę, także magiczną okładką, jest powieść "Zawsze mieszkałyśmy w zamku". Korzystając z faktu ponownego otwarcia bibliotek w pandemii, miałam okazję szybko po nią sięgnąć.
I zostałam zaskoczona, wciągnięta, wessana wręcz w tajemniczy, gotycki klimat wielkiego domu w małym miasteczku gdzieś w Nowej Anglii!
18-letnia Mary Katherine Blackwood mieszka ze starszą siostrą i leciwym, niepełnosprawnym stryjem w ogromnej, rodzinnej posiadłości. Szybko dowiadujemy się, że jeszcze kilka lat wcześniej rodzina liczyła 7 osób, jednak pewnego wieczoru nieznany sprawca dosypał arszeniku do cukru i jagody nim posypane były ostatnim posiłkiem dla czwórki lokatorów. Wuj zjadł cukru znikomą ilość, dlatego tylko wyszedł z kolacji z życiem, jednak od tego czasu porusza się na wózku. O dziwo, deseru nie spróbowała Constance, starsza z dziewcząt, zajmująca się w domu gotowaniem i to ją od razu posądzono o morderstwo. Młodsza, Mary, za karę została odesłana do łóżka bez kolacji...
Constance została szybko uniewinniona, jednak od tego tragicznego dnia nie opuszcza w ogóle posiadłości. Merricat, chroniąca starszą siostrę przed światem, dwa razy w tygodniu wychodzi do miasteczka po zakupy i książki z biblioteki. Jednak spotyka się tam z taką nienawiścią lokalnej społeczności, że szybko wraca za mury, by znaleźć się w bezpiecznym świecie. Młodym kobietom towarzysz staruszek, którym opiekuje się Constance. Wuj wytrwale spisuje najdrobniejsze szczegóły ostatniego dnia życia najbliższych, choć demencja nie raz zaciera mu świadomość.
Cała trójka żyje głównie wspomnieniami tragicznego wydarzenia. Tworzą rodzaj dziwnej idylli. Mają swoje rytuały, codzienność stała się obłaskawiona, przewidywalna i dobrze znana. Aż do dnia, kiedy w drzwiach staje nieznany kuzyn Charles. Z jednej strony oferuje swą pomoc, deklaruje chęć opieki nad kuzynkami, z drugiej - zachłannie przegląda cenne przedmioty zmarłych. Uruchamia też demony w głowach Blacwoodów, co prowadzi do kolejnej tragedii...
Powieść jest rewelacyjna! Wydarzenia są tylko pretekstem do stworzenia portretów bohaterów. Obsesje, natręctwa bohaterek determinują sposób ich życia. Każda z nich znajduje swój sposób ucieczki od świata. Trucizna, kompulsywne gotowanie, skrzydlaty koń, który zabiera Mary na księżyc, magiczne słowa chroniące przez zmianą i nieszczęściem - te elementy psychiki mieszkańców zamku budują klimat grozy i wręcz hipnotyzują czytelnika. A w tym wszystkim jakże silne siostrzane uczucie, zbudowane w izolacji na nietypowym fundamencie.
Nie ma tu zbędnych słów, opisów, można powiedzieć, że opowieść jest esencją treści.
Czyta się jednym tchem! Zapiera dech i jeszcze chwilę po zamknięciu książki trudno nabrać powietrza w płuca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)