piątek, 26 lutego 2021

"Powrót do Reims" Didier Eribon

 Rok pierwszego wydania: 2009 (w Polsce 2019)

Ocena: 4/6


 

Autobiograficzna opowieść człowieka, który po wielu latach próbuje wrócić do miasta dzieciństwa, zrozumieć zachowania i wartości ludzi je zamieszkujących, w tym swoich rodziców.

Autor pochodzi z rodziny robotniczej, która od pokoleń żyła w niedostatku. Jest pierwszym jej członkiem, który dzięki wykształceniu dokonuje awansu społecznego. Studia pogłębiają różnice między nim, rodzicami i braćmi. Didier nie chce żyć, jak oni. Obserwuje codzienny trud matki sprzątaczki i ojca robotnika, który nie zapewnia im godnego życia. Od dzieciństwa uwielbia czytać, stroni od robotniczych atrakcji i wartości. Dodatkowy mur w relacjach z najbliższymi stanowi brak akceptacji jego orientacji seksualnej. Jako młody chłopak ucieka do Paryża, zrywa wszelkie relacje z rodziną, by wreszcie móc żyć po swojemu, zarówno intelektualnie, jak i w środowisku gejowskim. Przeszłość i korzenie tkwią w nim jednak głęboko. Jest z wykształcenia socjologiem, a wykluczenie i homofobia od wielu lat są przedmiotem jego badań.

Książka stanowi próbę analizy klasy robotniczej. Eribon wskazuje na różnice między nią, a inteligencją, do której od lat należy. Ma jednak świadomość, że nie uda mu się zapomnieć, skąd pochodzi. Dużo tu osobistych wspomnień, wnikania w swoje odczucia jako człowieka, który podjął decyzję o odcięciu się od najbliższych, ale i zastanawiania się, co w tej sytuacji czuli rodzice i bracia. Autor mówi o wstydzie, poczuciu wykluczenia, byciu nierozumianym, o potrzebie akceptacji społecznej.

Sporo opowiada również o polityce Francji w XX wieku, partiach, wyborach, o tym, jakie czynniki determinują życie robotników.

poniedziałek, 22 lutego 2021

Siedem dni razem" Francesca Hornak

 Rok pierwszego wydania: 2017

Ocena: 3,5/6


 

Akcja książki rozgrywa się w 2016 roku. Wydana została w 2017, a mniej więcej półtora roku czekała na mnie na czytniku, aż już zdążyłam zapomnieć, o czym jest i dlaczego w tymże czytniku wylądowała. Ale jeśli się tam znalazła, to znaczy, że chciałam ją przeczytać i w weekend wreszcie ją otworzyłam.

Dlaczego piszę o tej chronologii? Bo gdybym przeczytała ją od razu te półtora roku temu na pewno odebrałabym ją zupełnie inaczej. Lepiej? Gorzej? Nie wiem. Na pewno inaczej. Dlaczego? Ponieważ głównym tematem powieści jest kwarantanna z powodu epidemii wirusa...

Olivia, młoda lekarka, przez kilka miesięcy próbowała leczyć i ratować w Afryce ludzi zarażonych fikcyjnym wirusem haag. Jego śmiertelność wynosi 70-80%, a objawy, jakie wywołuje, są bardzo wyniszczające. Olivia wraca na święta do Anglii, gdzie musi się poddać tygodniowej kwarantannie. Tu następuje pierwszy (z kilku) zgrzyt, a który pewnie wynika z doświadczeń ostatniego, pandemicznego roku. Otóż nie rozumiem, dlaczego kobieta nie odbywa tej kwarantanny sama, w swoim mieszkaniu (co byłoby dziś raczej oczywiste), tylko z rodzicami i młodszą siostrą w ich starej posiadłości. Dlaczego lekarka, świadoma zagrożenia, ryzykuje zdrowie i życie najbliższych jej osób? Ok, wirus haag przenosił się przez kontakt z wydzielinami chorego, a nie drogą kropelkową, jednak mimo wszystko decyzję uważam za absurdalną.

Cztery wydawało by się bliskie sobie osoby, zamykają się na siedem świątecznych dni w jednym domu. Ta sytuacja jest tak nam bliska w ciągu ostatnich miesięcy, że zdecydowanie nie muszę wytężać swojej wyobraźni, by utożsamić się z bohaterami. Oczywiście izolacja wyostrza wszystkie wcześniejsze konflikty, wyciąga na światło dzienne pretensje, pokazuje w jaskrawym świetle niedopasowanie i tak naprawdę - brak głębszej znajomości pozostałych członków rodziny. Strasznie irytowała mnie infantylna, egoistyczna Phoebe, młodsza siostra Olivii, która mimo zbliżania się do trzydziestki, zachowywała się jak rozkapryszona nastolatka. Ogólnie nikt z rodziny nie potrafi zrozumieć odczuć Olivii, która w ciągu ostatnich miesięcy była w piekle...

Dodatkowo tuż przed kwarantanną w życiu każdego z bohaterów ma miejsce zdarzenie zmieniające dalsze życie. Phoebe oświadcza się wreszcie wieloletni chłopak, matka dowiaduje się o okrutnej chorobie, a ojciec o synu, którego spłodził ponad 30 lat temu w czasie gorącej nocy w Libanie...Rodzice ukrywają swoje sekrety przed resztą rodziny. W czasie kwarantanny ciąg wydarzeń, jak przewracające się klocki domina, sprawia, że nic nie będzie już takie jak przed tymi świętami...

Powieść wydaje mi się do pewnego momentu mocno przegadana. Dopiero w drugiej połowie akcja nabiera tempa, trzyma w napięciu. I co mnie zaskoczyło, nie ma tu happy endu, choć zdecydowanie taki typ powieści powinien go mieć.  Chociaż może jest, tylko nie taki klasyczny. Bo czyż nie jest w pewnym sensie szczęśliwym zakończeniem to, że dwie młode kobiety i ich rodzice stają się sobie bliscy jak nigdy dotąd? Że rodzina staje się najlepszym wsparciem w przypadku życiowych tragedii? 

Nie ukrywam, że książka drażniła mnie: sposobem narracji (prostym i płytkim), językiem (bardzo współczesnym i takim "codziennym"), nawet kumulacją zbiegów okoliczności i wydarzeń, bo aż się wierzyć nie chce, żeby np. na lotnisku Emma spotkała nieznanego syna swojego męża i wręcz się z nim prawie zaprzyjaźniła, a za kilka dni tenże syn rozbił narzeczeństwo przyrodniej siostry, odkrywając prawdziwą naturę jej przyszłego małżonka...I w ogóle jakoś mi tak za łatwo bohaterowie godzą się z rewolucyjnymi sytuacjami...Ot szokujące pojawienie się "marnotrawnego syna" za chwilę przeradza się w rodzinną sielankę, Phoebe dwa dni po zerwaniu zaręczyn przez narzeczonego rzuca się w ramiona kolegi z pracy itd...Za słodkie to wszystko.  Jednak ciekawość, jak autorka poprowadzi do końca poszczególne wątki, nie pozwalała mi zrezygnować z czytania. I jednak po przewróceniu ostatniej kartki w głowie świta pytanie: jak ja bym się zachowała w każdej z tych sytuacji, na miejscu każdego z bohaterów? Na tyle siebie znamy, na ile nas sprawdzono...

Ciekawa jestem, ile tego typu powieści, których akcja będzie się kręcić wokół epidemii i kwarantanny, pojawiła się na rynku wydawniczym w ostatnim roku, a ileż jeszcze się ukaże w najbliższym czasie. Mam jednak nadzieję, że ich poziom będzie nieco wyższy.

wtorek, 9 lutego 2021

"Zima Muminków" (Tove Jansson) i moja :)

 Rok pierwszego wydania: 1957

Ocena:5/6


 

"Niebo było niemal czarne, lecz śnieg lśnił jasnoniebieskim blaskiem w świetle księżyca. Morze spało pod lodem, a głęboko w ziemi, między korzeniami, wszystkie małe stworzonka śniły o wiośnie. Ale do wiosny było dość daleko, bowiem Nowy Rok minął dopiero co."

Od kilku lat marzyliśmy o zimie.O śniegu, mrozie, o bajkowych widokach. I przyszła! Zasypała nas, zawiała, przymroziła. Za oknem wciąż fruwają białe płatki, termometr pokazuje coraz niższe temperatury, tak, że od kilku dni zastanawiam się, jak Muminek "czy zima w rzeczy samej nie jest wynikiem tego, że dziesięć tysięcy Buk siedziało na ziemi". 

Ale i tak uwielbiam zimę! Tym bardziej, że "wewnątrz domu było ciepło i przytulnie (...) Cisza pełna była spokoju i oczekiwania. Czasem ktoś westchnął i zwinąwszy się wsuwał głębiej w posłanie, w którym spał". Wprawdzie my nie mamy szans na zimowy sen, ale leniwy, spokojny weekend przed kominkiem, kiedy wiatr śpiewa w kominie, a zaspy na podwórku rosną z każdą godziną, jest idealnym czasem na spotkanie z Muminkami!

Trolle co roku śpią od października do kwietnia, z brzuszkami pełnymi igliwia i główkami pełnymi snów. Jednak tej zimy niespodziewanie Muminek się obudził. I po raz pierwszy zobaczył, że świat wygląda całkiem inaczej, niż zwykle! "Nad doliną rozpościerał się szary półmrok. Ale teraz dolina nie była zielona, tylko biała. Wszystko, co się kiedyś ruszało, zrobiło się nieruchome. Wszelkie żywe dźwięki zamilkły. Wszystko, co było kanciaste, stało się okrągłe." Muminek poczuł się trochę samotny, próbował rozmawiać z mamą, a ta, nawet przez sen, potrafi udzielić odpowiedzi na dręczące pytania. Do tego okazuje się, że ktoś wynosi rzeczy w domu tatusia! Muminek czuje się odpowiedzialny za śpiącą rodzinę. Postanawia zidentyfikować złodzieja. I tak rozpoczynają się jego przygody, spotkania z nowymi i starymi znajomymi.

Tym razem "Zimę Muminków" czyta mi się wyjątkowo. Nie tylko ze względu na śnieg i mróz za oknem. Wiele zdań bardzo pasuje do trwającej już prawie rok pandemicznej, nowej rzeczywistości, wiele nazywało idealnie moje myśli..."Cały świat gdzieś się zagubił". "Wybrzeże było bardziej puste niż sam koniec świata-jeśli ktokolwiek zaszedł tak daleko". "Muminek nakręcił (wszystkie zegary), żeby czuć się mniej samotnie. A ponieważ czas i tak się zagubił, nastawił zegary na różne godziny - może któraś z nich była właściwa?"

"-Wpadło się w coś zupełnie nowego i nikt nie zatroszczy się i nie spyta, w jakim świecie żyło się przedtem. Nawet Mała Mi nie ma ochoty porozmawiać o prawdziwym świecie. 

-Skąd można wiedzieć, który jest prawdziwy..."

Od marca (z niewielkimi przerwami) czuję się, jak Muminek, który wyjątkowo obudził się w środku zimy. Świat wygląda całkiem inaczej, zagubiłam się gdzieś w czasie, wokół pusto i cicho...Nie raz, jak mały troll, nie mogę się rozeznać w tym wszystkim.

Ta część opowiadań o Muminkach jest ciemna, mroczna, tajemnicza, jak długa zima skandynawska, kiedy to słońce ginie i nie chce dać się odnaleźć. Spodobał mi się ten klimat, idealnie współgrający z pogodą za oknem i nastrojem mojej duszy.

Ileż w tej małej książeczce złotych myśli, ponadczasowych cytatów! Można by wypisywać i wypisywać, jak choćby te: 

"Masz o wiele za dużo rzeczy wokół siebie. Takich, które wspominasz , i takich, o których marzysz".

"Tyle jest tego, co nie znajduje sobie miejsca ani latem, ani jesienią, ani na wiosnę. To wszystko, co jest nieśmiałe i zagubione. Niektóre rodzaje nocnych zwierząt i tacy, którzy nigdzie nie pasują i w których nikt nie wierzy...Trzymają się na uboczu cały rok. A potem kiedy jest spokojnie i biało i kiedy noce stają się długie, a wszyscy posnęli snem zimowym-wtedy wychodzą"

środa, 3 lutego 2021

"Lalka" Bolesław Prus - uczta i rodzinna historia

 Rok pierwszego wydania: 1890

Ocena: 6/6 


 

Oto uczta! Oto powieść, jakiej dawno nie czytałam. Delektowałam się nią przez kilka miesięcy. Wędrowałam niespiesznym krokiem po XIX-wiecznej Warszawie. Zaglądałam do salonów i robotniczych mieszkanek. 

Nie będę się rozwodzić nad treścią "Lalki", bo na ten temat powstało już tysiące recenzji, streszczeń i opracowań. Po raz pierwszy czytałam ją w liceum, jako szkolną lekturę. Nie pamiętam za wiele z tamtego spotkania. Tym bardziej zauroczyło mnie powtórne ćwierć wieku później. Jestem pewna, że jako dojrzały czytelnik, zupełnie inaczej odebrałam powieść, zwróciłam uwagę na całkiem inne aspekty.

Na pewno zaintrygowała mnie postać Wokulskiego, miotającego się między euforią i depresją. Czy dziś nie zostałby zdiagnozowany jako człowiek z chorobą dwubiegunową, albo maniakalno - depresyjną? Z bohaterek to nie Izabela zwróciła moją uwagę. Bela jest zwyczajnie znudzona, pusta, szuka rozrywek i pieniędzy na nie. Zdecydowanie ciekawsze są inne damskie kreacje, choćby Krzeszowskiej, Stawskiej czy Wąsowskiej.  Każda z nich może być oceniana po zewnętrznych pozorach, jednak warto zajrzeć w głąb ich psychiki. Każda z nich musiała się zmierzyć z jakąś życiową tragedią, każda próbuje na swój sposób zachować twarz w społeczności stolicy. 

Prus połączył w "Lalce" elementy powieści obyczajowej, psychologicznej, historycznej, sf i romansu. Wspaniale odmalował XIX Warszawę i wszystkie ówczesne grupy społeczne. Przeplatając akcję fragmentami pamiętnika Rzeckiego, w ciekawy sposób wprowadził wydarzenia historyczne i zawirowania polityczne.


Egzemplarz powieści, który czytałam, ma dla mnie wielką wartość sentymentalną. Pochodzi z połowy lat 60-tych XX wieku. Towarzyszył mi od dzieciństwa i przeprowadzał się ze mną kilka razy.  Jest pamiątką po moim ukochanym dziadku, a ten - otrzymał "Lalkę" jako nagrodę za zdanie egzaminu dojrzałości. Niesamowite to uczucie, trzymać w ręce ten sam tom, który kilkadziesiąt lat temu czytał nieżyjący już 30 lat dziadek...

Można by o "Lalce" pisać dużo. Jednak czy warto powielać analizy większych ode mnie znawców? Lepiej pozostać w swym milczącym zachwycie i zadumie.


poniedziałek, 1 lutego 2021

"Dzikowska: Pierwsza biografia legendarnej podróżniczki" Roman Warszewski

 Rok pierwszego wydania: 2019

Ocena: 3/6



Należę do pokolenia, które wychowywało się w towarzystwie programu "Pieprz i wanilia". W tamtych szarych i ponurych czasach, kiedy w TV nie było zbyt wiele do oglądania, a dla dzieci - tym bardziej, relacje Elżbiety Dzikowskiej i Tony'ego Halika z podróży po całym świecie były czymś niezwykłym i fascynującym.

Z zaciekawieniem sięgnęłam więc po pierwszą biografię podróżniczki. Pierwsze wrażenie? Lekkie rozczarowanie.

Niezaprzeczalnym faktem jest, że pani Dzikowska wiodła arcyciekawe życie. Dokonywała rzeczy, jakie wtedy zwykłemu obywatelowi wydawały się niemożliwe. Podróżowała po Ameryce Południowej, odwiedzała Peru i Chiny kilkakrotnie. Przemierzyła tysiące kilkometrów najróżniejszymi środkami transportu. Początkowo sama, potem w zgranym duecie z Tonym Halikiem. O swoich wyprawach najpierw pisała, potem je fotografowała, a wreszcie zaprzyjaźniła się z kamerą.

Jednak sama książka wydaje mi się chaotyczna. Takie wprawdzie prawo autora, że może pisać jak chce, ale mnie męczyły chwilami przeskoki w czasie i przestrzeni. Jeden rozdział kończy się np. opisem fatalnego stanu zdrowia pani Dzikowskiej w Peru, związanym z chorobą wysokościową, sygnałem nadjeżdżającej karetki w 2017 roku, a gdy z zapartym tchem przewracam kartkę, by sprawdzić, co dalej...nagle znajduję się w latach 60-tych XX wieku i w całkiem innym miejscu... Jest tu też sporo powtórzeń, jakby chwilami autor nie bardzo znajdował kolejne fakty do biografii i wracał do tych, które już były.

Mimo wszystko ciekawie czyta się o tak nietypowym życiu osoby, która zapewne bardzo by się męczyła, gdyby musiała żyć "normalnie".